saga_sigrunNastępnego dnia wyruszyliśmy z Bodvarem. Śnieg zdawał się różowy, a mróz był siarczysty. Wzięliśmy lekkie sanie. Zdziwiłam się, widząc, że zaprzągł aż trójkę koni, w tym dwie szkapiny bardzo już stare. Ale zrozumiałam dlaczego, gdy spytałam, gdzie
zwierzę na ofiarę, a on wskazał mi głową zaprzęg. Westchnęłam. Ale zebrałam się w sobie. Nic nie jest ważniejsze od życia Regina. Na niewielką, zasypaną śniegiem jak cały las polankę dotarliśmy około południa. Słońce stało nisko na najczystszym ze znanych mi niebie. Bodvar wziął z sań skrzynię, z niej wyjął piękny, srebrny kubek i długi nóż. I wielką płachtę płótna. Nazbierał chrustu na ognisko, grube suche polana miał w skrzyni. Rozpalił ogień. Przy nim rozłożył płótno, ustawił kubek, nóż i wiązkę ziół. Poszedł wyprzęgać. Po chwili przyprowadził dwa konie. Trzeci rżał niespokojnie. Kazał mi przytrzymać za uzdę czarnego, a sam wrzucił do ognia zioła. Strzeliły płomienie, a za nimi natychmiast poszedł gęsty, zielonkawy dym. Przysłonił całą polanę. Bodvar powiedział coś szybko i nic nie widząc, usłyszałam kwik zarzynanego konia. Ten, którego trzymałam, z ostrym rżeniem szarpnął uzdę. Ledwie ustałam. Nie puściłam. Rozeszła się słodkawa woń krwi. Gdy rozwiał się dym, zobaczyłam, że jest jej pełen kubek. Bodvar wziął ode mnie uzdę. Pierwszy koń leżał na śniegu, znacząc go czerwienią. Była wciąż ciepła, roztapiała śnieg.
— Jak ośmionogi Sleipnir niósł Odyna do celu, tak ty zanieś Regina, syna Thorbjorna, by wypełnił, co postanowili, a czemu bogowie są przychylni. Jeden koń niesie, drugi koń wraca. Zadanie wypełnione, powrót szczęśliwy, sława na wieki!
I podciął mu gardło ruchem tak szybkim, że rumak jakby skamieniał w miejscu i nie wydając rżenia, głucho padł w śnieg. Krew obryzgała nas oboje i sycząc, parowała w ogniu. Czerwone kropelki skaczące po węglącej się głowni. Jak żywe paciorki. Nad polaną zapadła cisza. Nawet trzeci koń, ten, co pozostał w zaprzęgu, zamilkł.
Bodvar ostrym cięciem rozpłatał końskie brzuchy, najpierw jeden, potem drugi i wyjął z nich wnętrzności. Ułożył ostrożnie obok trucheł na śniegu. Potem poszedł na bok, wymyć ręce w niewielkim źródełku, które niteczką wąską wiło się między drzewami.
— Jeszcze nie było takiej zimy, żeby zamarzło. To dla niego ten gaj wybrano na ofiary.
Przyniósł z sań skórzany bukłak z mocnym miodem. Podał mi.
— Co teraz, Bodvarze?
— Czekamy.
— Czekamy?
— Tak.
Przechyliłam bukłak kilka razy i usłyszałam krakanie.
— Odsuńmy się, Sigrun. Przyleciały.
Cofnęliśmy się w stronę źródła i patrzyliśmy, jak dwa kruki kołują nad polaną. Usiądą czy nie? Trzy razy obniżały lot i trzy razy wznosiły się bez dotknięcia ziemi. Za czwartym razem wylądowały, każdy na jednym sztywnym końskim grzbiecie. Przeskoczyły na wyjęte wnętrzności. Spróbowały. Jest. Ofiara przyjęta!