Odstawił dzban i opadł na łoże. Wilgotne włosy jasnymi strugami znaczyły mu piersi. Oddychał ciężko. Wyciągnął po mnie ręce. Powoli wyłuskiwał mnie z sukien. Szło od niego gorąco parującej skóry, miał zamglone oczy, jakby gorączka wzmacniała jego pożądanie. Pocił się już mocno, a woń jego potu niosła zapach malin zmieszany z jego własnym. Przewrócił mnie na brzuch i nim wbił się we mnie, wokół dłoni okręcił sobie moje włosy. Zabolało. Jęknęłam. Pocałował mnie nadspodziewanie miękko w zagłębienie między łopatkami i raz jeszcze szarpnął za włosy. I raz jeszcze, i raz jeszcze. Gdy jęczałam, ciągnął mocniej i całował czulej. Potem przekręcił mnie, kładąc na plecach, oczy miał nieprzytomne, włosy całkiem mokre, gdy pochylał się nade mną, kapał z nich pot słony i malinowy. Całował mój brzuch, zanurzył nozdrza w gęstym łonie. Chciałam zaprotestować, wyciągnęłam dłoń, by zasłonić swe wejście przed jego ustami, ale język Regina był szybszy, był tam przede mną, chwycił zębami moje palce i odsunął wyżej, zostawiając mą dłoń bezbronną gdzieś daleko na brzuchu, niczym suka swe młode przenosi z gniazda do gniazda. Nie miałam siły protestować, jego broda ocierała się o moje uda, powodując dreszcze, nad którymi nie panowałam. Chyba rozpływałam się w jego ustach, pod jego językiem niczym sopel lodu polizany słońcem. Wilgoć wypływała ze mnie falami skurczów, które wzmacniało zimne metaliczne taktowanie, lekkie uderzenie rytmicznie trafiające poniżej mego krocza. „To młot Thora na jego szyi” — pomyślałam, nim powietrze rozdarł krzyk, który wbrew woli wydobył się z mych sterczących w niebo piersi. Wraz z nieopanowanym skurczem, co podbił mi biodra wysoko i gwałtownie, by potem, niczym jabłko spadające z drzewa, opadły na wysłane mokrym futrem łoże. I znów ta chwila, gdy dotknęłam wieczności, zawisłam między kręgami światów. W oczach wirowały mi złote iskry niczym kurz unoszony w smudze słońca.
Ktoś cicho zapukał do drzwi.