trzy młode pieśniRagnar

Gdy ląd skrył się za wodą, nabrałem w płuca powietrza. Poczułem w sobie pieśń. Zagrały moje żebra, odpowiedziały im mięśnie okręcające się wokół nóg. Ramiona niemal miłośnie wspomniały ból, który zadały im wiosła. W barkach poruszył się wąż. I żeby nie było tak pięknie, z nosa puściła się krew.
– Ragnar Jucha z Nosa! – walnął Baldi i rzygnął za burtę.
– Kurs w górę Północnej Drogi!
Coś tu nie gra. Patrzymy po sobie wszyscy. Na Islandię musimy wziąć ostro na zachód. Orm się śmieje.
– Co, panienki się zorientowały, że zostały nabrane? Rychło w czas, wilki morskie, rychło w czas! Płyniemy do Roveste!
– A miało być na Islandię – jęczy Floki – a nie do Islandczyka…
W Roveste, ziemi na północ od Vira, siedzi Asolfr zwany Islandczykiem, krewny Sigrun, który przypłynął z lodowej wyspy kilkanaście lat temu, by objąć rodzinny gród.
– Miało być i będzie. Jeszcze pana Orma pocałujecie w but, że taki dobry dla was, prostych, nędznych lądowych szmat – to mówi Gardhard, łysy, jednooki druh Orma.
– Daj im spokój. Rozprawiczają się – łagodzi Wężooki. – Chłopaczki, chcieliście długą łódź?
– Tak…
– …no tak…
– …ale…
– Długa łódź to okręt bojowy. Nie nadaje się na otwarte wody. A z pewnością nie na islandzkie wiry i załogę złożoną z dziewic. Z jarlem, Gardhardem i kamratami to jeszcze bym popłynął drakkarem w taki rejs. Ale wybaczcie, nie z wami. Nie dziś.
Chłopaki coś bąkają pod nosem. Ja gryzę się w język. Kazał wybierać i upokorzył nas.
– „Mokry Nóż” to ostra łódź. I posmakujecie jej, ale na Północnej Drodze. W Roveste zostawimy ją i weźmiemy skiff.
– I zabierzesz nas na Islandię?
– Czy wyglądam na mamkę? Nikogo nie będę zabierał, panienki.
Gardhard szczerzy połamane zęby, a Orm kończy:
– Chyba że załogę.
Ulf nie wytrzymał. Wyje i bije się w piersi. Orm śmieje się tak, że chyba widać mu przełyk.
– Młoda załoga!
Tak. To jest warte więcej niż jeden rejs. Chyba mógłbym go pocałować w but.

Bjorn

Po Julu w Namsen cisza aż głucho. Zaczynamy ćwiczyć. Orm goni nas z saniami wokół grodziska. Pokazuje, jak zaprzęgać psy.
– Chłopaczki! – a więc już nie „dziewice” – za rok o tej porze będziemy całować w dupę lodowe olbrzymy!
Ojciec podtrzymuje lapońską obietnicę. Ale to jeszcze rok!
Młoda drużyna fermentuje jak piwo. Pojawienie się Os na Julu podnieciło wyobraźnię chłopaków. Gadają o jomsborczykach.
– Jomswikingach – poprawia ich Orm.
– Naprawdę są najlepsi? – dopytuje Baggi.
– Wojna to ich żywioł. To nie mężowie broniący żon i dzieci. To ludzie szkoleni do zabijania.
– Robią to dla srebra? – pyta Ragnar.
– Dla srebra i sławy – potwierdza Orm.
Nim Osy wyjechały z Namsen, widziałem, jak Wdowa Halderd zebrała wszystkich swych synów. Wyjęła z zanadrza jakąś skrzyneczkę. A potem oni klękali przed nią kolejno i każdemu zakładała na palec pierścień. Orm też to widział, powiedział potem do naszych:
– Jak zaczniemy ćwiczenia, zdejmijcie.
Naszych. Asgrima, Yngwe, Ragnara. Odkąd pojawiły się Osy, wciąż sam siebie pytam, co będzie silniejsze: drużyna czy krew? Potem, przy kolejnej uczcie, patrzę na palec Asgrima. Pierścień z wilczym łbem. A więc Wilki z Ynge.
– Bjorn! Bjorn! Nie uwierzysz! – Gudrun łapie mnie przed stajnią. – Wyjeżdżamy! Ty, matka i ja!
– Dokąd?
– Do Vira! Ty, matka i ja!
– A drużyna? – pytam i gryzę się w język, za późno.
Słowo wyleciało, siostra usłyszała w moim głosie, że wolałbym ćwiczyć z chłopakami. Pochylam się nad nią, całuję w czoło.
– Gudrun, cieszę się.
Sigrun może by uwierzyła, ale Gudrun nie.
Nie rozumiem tego pomysłu. Chyba że…
– Starcy z Vira bardziej ufają tobie niż mnie – Regin potwierdza przypuszczenia. – Pomów z nimi. Nie chcę buntu w grodzie Apalvaldra.
Żegnam się z chłopakami. Zazdroszczą mi.
– Ach, Vira zimą! – jęczy Ulf Pryszczaty. – Dziewczyny rozgrzane od ognia! Cycki pachnące jak pieczone jabłka…
Wskakuje na Ingolfa z tyłu, udaje, że kopuluje. Ingolf strąca go z grzbietu, rozkłada na łopatki i pokazuje, że odcina mu jaja.
– Tak się zabawią dziewczyny z Vira z panem Ulfem!
Gdy Ragnar podaje mi dłoń, przytrzymuję ją. Przekręcam. Patrzę na jego pierścień. On na mnie. Nie mówimy nic.
Asgrim ma wilczy łeb, Yngwe też. Ragnar ma pierścień z sokołem. Mam rozumieć, że matka już go naznaczyła? Jest najmłodszy z nich.
Gudrun w saniach przytula się do mojego ramienia. Mkniemy do Vira, sypie śnieg. Pytam jej, co sądzi o synach Halderd. Chmurnieje, mruży oczy i mówi:
– Nie lubię tych Os.
Ojciec się mylił. Starcy z Vira nie buntują się. Co rano sami odgarniają z podwórca śnieg. Oni, nie służba. Potem rozgrzewają kości kubkiem grzanego miodu i rzucaniem oszczepami do tarczy. Strzelają z łuku. Natłuszczają uprzęże psów. Czyszczą topory. Wieczorami grają ze mną w kości w wielkiej halli. Starcy z Vira czekają na swą ostatnią bitwę, intonując:
Z wody olbrzymy mają swój ród.
Z lodu ród, z lodu ród!
Jednego wieczora matka mówi im, że na wiosnę jarl Hakon zwołał w Lade wielki thing.
– Panowie Północy chcą odnowić obrzędy w świątyni Odyna.
Najstarszy z nich kiwa głową i mówi:
– Minęło dziewięć lat od ostatniego święta. Już czas.
Patrzymy na siebie z Gudrun, zaciekawieni. Powiedzą sami coś więcej, czy mamy pociągnąć ich za języki? Moja siostra jest w tym naprawdę dobra.
– Czy to prawda, dziadowie moi, że w czasie obrzędów pije się końską krew?
Gudrun zawsze zwraca się do nich: „dziadowie moi”, a oni odpowiadają jej: „córko nasza”.
– Tak powinno być, córko nasza. Każdy z ośmiu Panów musi przyprowadzić na ofiarę Odynowi konia. Jarl Hakon, jako ten, który przewodzi obrzędowi, zarżnie je i nad ogniem zawiśnie puchar pamięci.
Patrzy na nich oczami jasnymi jak górski strumień. Na jej słodkiej twarzy nie widać przestrachu. Gudrun nie jest dziewczynką, która na dźwięk słowa „zarżnąć” by się trzęsła. A przecież to tutaj, w Vira, zabiłem Thoradę. To był piękny koń.
– Dziadowie moi, powiedzcie – jej głos brzmi tak miękko i czule; kiedy do nich mówi, odrzuca warkocz na plecy; nie mogę od niej oderwać wzroku – czy prawdą jest, że jeśliby zaniedbać obrzędów ku czci Odyna, to bóg się zemści? Mówią, że Jednooki za karę może rzucić ludzi na pożarcie strasznemu wilkowi.
– Łżą, córko nasza, łżą. Losy świata są już ułożone. Pan Ofiar sam zginie w paszczy Fenrira.
– Opowiecie mi, dziadowie moi, o Bitwie u Kresu Czasów? O Ragnarök?
Starcy nie opowiadają o Ragnarök. Wiem, bośmy ich tyle razy prosili. Oni o nim śpiewają pieśń, jakby chcieli go przyspieszyć. Gudrun jednak tego nie wie, wpatruje się w nich swymi dziewczęcymi oczami, pełna nadziei na opowieść, która skróci niekończący się zimowy wieczór. Warkocz zsuwa jej się z pleców, przekłada go.
– Opowiemy ci, córko nasza, opowiemy.
No nie! Chłopaki mi nie uwierzą!
– Baldur, syn Odyna, boże dziecię kochane przez wszystkie żyjące istoty, zginie z ręki brata, od strzały wypuszczonej przypadkiem – jeden starzec mówi.
– To znak, że bratobójcza wojna rozpocznie Ragnarök – a drugi objaśnia.
– Nadejdzie zima tak długa, że przez trzy lata ludzie nie zobaczą słońca, a zwierzęta trawy. Wilki pożrą księżyc i słońce, a ziemia się zatrzęsie. Wtedy po trzykroć zapieje kogut i pękną ogniwa łańcuchów skuwających siły zła.
– To znak, że żadna z krain nie będzie wolna od wojny.
– Wilk i wąż trzymani w okowach wydostaną się z nich.
– To znak, że najgorsze instynkty ożyją.
Starzec mówi coraz szybciej, rytmicznie, kiwając się, jakby śpiewał pieśń.
– Surt poprowadzi Olbrzymów na wojnę, upiorny okręt Hel zerwie się z cumy i umarli ożyją, by walczyć przeciw bogom. Na Asgard ruszą wszystkie siły zła. Strażnik zadmie w róg. Walkirie wezwą bohaterów z Walhalli, by stanęli u boku bogów. By ruszyli w bój.
– To znak, że gdy Kres Czasów bliski, ludzie i bogowie się zjednoczą.
– Odyna pożre wilk. Thora zatruje wąż. Freya przetnie mieczem olbrzym Surt. Ziemia spłonie. Gwiazdy wypadną z nieba. Morze wystąpi z brzegów i zaleje świat. Ogień i woda znaczą losu kres.
Strzeliło polano. Snop iskier poleciał w górę. Sigrun się wystraszyła. Gudrun siedziała z brodą opartą na dłoniach i patrzyła w nieobecne twarze starców.
– Dalej, mówicie dalej, dziadowie moi!
– Świat zostanie strawiony ogniem – podjęli, jakby wcale nie robili przerwy.
Matka odsunęła się od misy z żarem.
– Ustanie czas. Czasu kres. Ale życie wróci. Z wody wyłoni się nowa ziemia. Na nieboskłonie zalśni nowe słońce. Dwóch synów Odyna da początek nowemu rodowi bogów. I dwoje ludzi od nowa zaludni ziemię.
– Tak jest. Tak jest – powtarzali starcy, jakby widzieli wszystko na własne oczy.
Otrząsnąłem się. Niesamowite. Chłopaki mi nie uwierzą.
– A powiedzcie, dziadowie moi – Gudrun jest niezmordowana – jak to jest, że dwóch synów Odyna da początek nowym bogom?
Sigrun najpierw robi przerażoną minę, potem parska i zasłania usta dłonią. Gudrun tego nie widzi, wpatruje się w starców i uściśla, bo oni nie odpowiadają:
– Chodzi mi o to, dziadowie moi, że synowie Odyna, Höd i Baldur, mają powrócić na ten nowy świat. A nic legenda nie mówi o jakiejś bogini? Żeby począć ród, potrzeba też kobiety…
Starcy nie są speszeni. Kiwają głowami.
– To znak – mówi ten, co wcześniej objaśniał – że w nowym świecie życie może być inaczej ułożone niż w starym.
Ja pierdolę, powiedziałby Ulf. Ale nie wiem, czy mu to powtórzę. Plecy Ingolfa mogą tego nie znieść.

Ragnar

Budzimy się na śniegu. Leżymy w kręgu, przykryci tylko swoimi tarczami. Nadal jest noc. Ale nie wiem która z rzędu. To cud, że nie zamarzliśmy.
Na niebie trzy zielone ramiona polarnej zorzy. Wiją się. Przełykam ślinę. Gardło mam wyschnięte na wiór. Wkładam do ust śnieg. Krztuszę się.
Druhowie się budzą. Odrzucamy tarcze, próbujemy usiąść. Ciała sztywne. Boli mnie broda. Patrzę, Yngwe ma na swojej krew. Asgrim też. Ja? Tak, ten strup to pewnie zamarznięta krew. Próbuję sobie przypomnieć, co robiliśmy wcześniej.
Zdaje się, że zorza syczy.
– Ja pierdolę… – charczy Ulf – ja pierdolę… Co to, kurwa, było? Zjadłem kogoś?
Idę na czworakach do niego. Patrzę mu w twarz. Nawet zęby ma we krwi.
– Nie, druhu – mówię. – Chyba gryzłeś własną tarczę.
– Aha… – pociera brodę – aha…
– Czy ta zorza musi tak się drzeć – jęczy Baggi. – Niech ktoś zamknie tę zorzę…
– Sam się zamknij, krwawy pysku – mówi Dagstyr. – Zorza jest piękna. Ty jesteś brzydki.
– Co mi się stało z łapami? – Yngwe ogląda dłonie. – Z rękami, znaczy się…
Jednak z łapami. Paznokcie ma połamane albo pogryzione do krwi.
Mnie bolą ramiona. Jakbym je wykręcił do tyłu. Baggi nie radzi sobie ze słuchem. Zatyka uszy z całych sił, wali głową w śnieg.
– Wszystko oddam, tylko niech ten wieczny łomot ucichnie… – prosi.
Po śniegu na czworakach chodzi Bjorn, potrząsa łbem. Głową.
– Coś mi się przypomina – mruczy, unosząc na mnie psyk. Twarz.
– Ty, Ragnar, ty latałeś nade mną? – pyta, przyglądając mi się dziwnie.
– Ta, przeleciał cię – wraca do formy Ulf. – Ragnar cię przeleciał, a ja zeżarłem któregoś z was. – Mlaszcze – Dobra krew, dobra krew. Kto może tak smakować? Może jakiś chłopczyk z Ynge, jakiś szczeniaczek wilk?
– Wataha się obudziła – mówi Orm, który jak spod ziemi stanął nad nami.
– Może i się przebudziła, wodzu – mówi Baldi – ale ni chuja nie może na nogi wstać… Och, wybacz jarlu… – Regin zjawił się równie znienacka jak Orm, i Baldi zorientował się za późno, że wyrwał mu się ten obleśny zwrot. Regin nie życzy sobie tego słyszeć. Baldi w przeprosinach próbuje się karnie wyprostować. Wstaje na chwiejnych nogach.
– Wybacz, jarlu.
– Wstawać! – krzyczy do nas Orm. – Wstawać!
Jego krzyk jest nam tak potrzebny, jak dziecku pierś matki. Od razu wiemy, co mamy robić. Świat wraca na właściwie miejsce. Drużyna na nogach. Podpieramy jeden drugiego, prawda. Ale stoimy.
Regin idzie wzdłuż szeregu, patrzy każdemu z nas w twarz. Potem mówi:
– Gdyby poprzedniej nocy stanęli naprzeciw nas wrogowie, rozerwalibyśmy ich na strzępy. Pożarlibyśmy trupy. Wypluli kości. Już wiecie, czym jest zwierzęcy szał. Poznaliście siłę słów stwarzanych ze słów. Warkot w tarczę. Wiecie, że macie w sobie broń, nawet gdybyście byli nadzy i pozbawieni stali. Ale teraz rozkazuję wam zapomnieć o wszystkim, co się tu zdarzyło. Chcę, byście wiedzieli, że możecie być zwierzętami. Ale to znaczy dokładnie to, co mówię. „Możecie być”. Nie „jesteście”. Rozumiecie? Zapomnijcie o wszystkim. Szał wróci, gdy będzie potrzebny.