trzy młode pieśniBjorn

To była tylko chwila. Wyszliśmy na wiosłach przez skalny przesmyk Foldfjordu. Zapachniało pełnym morzem. Orm ustawił „Węża i Smoka” na południowy zachód. Widzę go, jak stoi nieruchomo przy sterze. Opuszcza kaptur. Potrząsa głową. Nawet podmuchu wiatru. Załoga wiosłuje, wszyscy wpatrują się w jego plecy. Wężooki unosi brodę wysoko. I krzyczy:
– Wciągać żagiel!
Gdyby tu był Ulf, jęknąłby coś w rodzaju: „Ale wodzu, wiatru nie ma…”. A stara załoga, kamraci, jak mówią o sobie, tylko szczerzy kły. Potężny smok mego ojca rozwija skrzydła wraz z żaglem. Patrzę zdumiony. W tej samej chwili ustał chrzęst takielunku. I popchnął nas wiatr niczym cios zadany znienacka. „Wąż i Smok” skokiem ruszył na południe Północnej Drogi.
– Nasz jest wiatr! – krzyknął Orm i naciągnął kaptur, chwytając mocno ster.
Widzę ojca, jak idzie do niego. Obaj stoją na dziobie. Smoczy łeb drakkara pije wodę. Ojciec i Orm nic do siebie nie mówią. Stoją i wiem, że są szczęśliwi.
– Tniemy morze! – ryczy Gardhard, bijąc się w wielką pierś, a wszystkie połamane zęby śmieją się z jego ust.
Do ojca i Orma podchodzi Agvidr, dowódca drużyny z Vira. I też nic nie gada. Czy płyną razem pierwszy raz? Chyba tak. A wygląda, jakby nic innego nie robili od lat. Żałuję, że ojciec nas rozdzielił, choć wiem, że zrobił mądrze. Ale brak mi moich druhów. Patrzymy na siebie z Ragnarem. Śmiejemy się.
– Jomsborczyków, nieboszczyków – skald szuka dźwięku do rymu Vandila.
Załoga tupie. On, wściekły, chowa lirę do skórzanego worka.
– Nasza jest fala, nasz jest wiatr – zaczyna.
Załoga milknie. Skald ma głos jak niedźwiedź, umie przekrzyczeć ryk fal. Ja w głowie szepcę:
– Potwory powstaną, Ragnarök.
Ragnar kiwa się w rytm.
– Ragna-rök. Ragna-rök.

Bjorn

Początek tej bitwy wyobrażałem sobie setkę razy, lecz nigdy tak. Stoimy w gotowości, linia naprzeciw linii. Jak psy na uwięzi. Nasze łodzie szczerzą na siebie kły dziobnic, tarcze rwą się do tarcz, burty do burt. I nic. Wodzowie każą czekać. Ragnar na dziobie, z dwudziestką innych łuczników. Nie zazdroszczę, że go wybrali. Przeciwnie. Jestem dumny, bo to jeden z nas. Patrzę, a wielki, miedzianowłosy Rosketill, ojciec Sigurda, robi minę. Coś między „długim ozorem” a „drżyjcie, panny”. Więc kamratom też zaciskają się szczeki aż do tego nieznośnego bólu? Do suchości przygniecionego językiem podniebienia.
– Łucznicy! – daje sygnał mój ojciec.
Widzę, że na wszystkich naszych łodziach napinają cięciwy. Widzę plecy Ragnara i jego prawy łokieć. Jak go znam, łokieć i grot strzały są w doskonałej linii. „Ragnar ma sokoli wzrok”, „Ragnar umie trzymać nerwy na krótkiej smyczy, ręka mu nie drgnie”, „Ragnar nie robi żadnego zbędnego ruchu” – chwalił go Orm. Oczywiście wtedy, gdy Ragnar tego nie słyszał.
– Tarcze – spokojnie mówi ojciec. – Osłona!
Wydaje mi się, że to trwa wieczność, aż w końcu słyszę:
– Łucznicy, strzał!
– Strzaaaał! – to słowo wybucha z setek ust, odbija je woda, a zaraz za nim biegnie drugie: – Ooodyyyn!
Mam tarczę nad głową. „Odyn” odbija się od wody i gdzieś w połowie drogi mija z „Jomsborg”. Na dechy tarczy spada grad strzał. Teraz jest ta chwila, gdy można wyjrzeć, nim pójdzie druga linia ostrzału. Ragnar stoi, jak stał. Znów tylko jego łokieć, przedłużenie strzały.
– Ooodyyn! – i strzały spadające jak gwiazdy z nieba w letnią noc. Wszędzie. Woda od nich kipi, burty „Węża i Smoka” stroszą się niczym jeż. Żaden z kamratów się nie zachwiał.
– Wiosła! – krzyczy ojciec. – Ruszamy na nich!
Chwytam drąg. Jakież ono lekkie! Raz – dwa. Ustalamy rytm. Orm szczerzy zęby u steru. Raz – dwa, raz – dwa. Ragnar dopadł swojego. Nie rzucił łuku, położył go. Nie traci zimnej krwi, skurwysyn. Mój druh.
Nie wiedziałem, że może istnieć taka fala, co na spokojnej, śpiącej wodzie zatoki posuwa statki. Raz – dwa. To fala spod wioseł trzech setek naszych łodzi. To fala odbita od wioseł trzech setek łodzi płynących na nas. Wszystko, co od poranka do popołudnia tkwiło w bezruchu, ruszyło. Agvidr z Vira, stojący przy moim ojcu i Ormie na dziobie, intonuje:
– Z wody olbrzymy mają swój ród…
Wioślarze prawej burty odpowiadają mu w tej samej chwili:
– Z rodu olbrzymów bogowie…
Wioślarze lewej:
– Z lodu ród, z lodu ród!
Ojciec wyjmuje z pochwy miecz. Słońce całuje jego stal w ostrze. Wódz krzyczy:
– Gotować się do przejęcia łodzi!
– Niflheim – Muspellheim.
Agvidr z Vira, prawa burta, lewa burta.
Orm daje ster ostro w lewo, by trafić w burtę, nie w dziobnicę łodzi której skacze na naszego smoka wilk.
– Jomsborg! – krzyczą tamci.
Wiosło o mało nie wypada mi z rąk. Uderzenie jest silne, jak skok do fiordu na główkę. Trzeszczą dechy, ale na Odyna, nie mam pojęcia nasze czy ich. Patrzę w bok: prawa – „Mokry Nóż” podcina gardło długiej łodzi jomsborczyków. Lewa – jarl Hakon w kolczudze ze złotych kółek wznosi oba ramiona w górę, krzycząc:
– Rozpierdolę waaas, wilcze synyyy!
Przez głowę przebiega mi myśl, że wódz powinien krzyknąć: „Za ojczyznę!”, lecz jednocześnie wyciągam miecz i słyszę ojca:
– Nasz jest świat!
I widzę, jak Orm z dziobu skacze na wilczy dziób ich łodzi.
I bitwa zamiera.

Ragnar

Skoczył przed siebie, wyciągając miecz. Jak kot z pazurami na mysz. I w jednej chwili szczęk żelaza ustał. Orm przejął ich łódź, choć nikt tego nie ogłosił. Obie floty zamarły. Oczy wszystkich utkwione w pierwszym z nas. Wężooki nie krzyczy nic. Nic. Kurwa, cisza na morzu. A ja słyszę, jakby się darł, wyciągając nas z islandzkiego wiru:
– Naaasz jest świaaat!
Głowa mi podpowiada: szykuj łuk. Jarl pokazuje ręką: „Pojedynek! Stać!”.
Pojedynek. Święta rzecz. I opłacona daniną krwi, bo Orm rozciął jomswikinga, nikt nie wie, jakie jego imię, wpół. Bierze się do patroszenia drugiego. Burty naszych łodzi się stykają. Nie powinniśmy zarzucić haków? Ja bym rzucił. Wódz pokazuje: „Nie”.
Widzę, jak na łodzi obok pręży się pod złotą kolczugą Hakona pierś. Jak wyostrza się jego dziób. Twarz. Jak unosi skrzydła. Ramiona.
Nie pozwolą się zabijać, jak dzieci. A Orm rżnie ich, jakby nożem krajał ser. Orm się śmieje! Orm dostał!
Dostał strzałę w plecy. Łucznik z łodzi Sigvalda. Wiem to. Widzę z toru lotu. Orm łamie strzałę i śmieje się. Ale tnie na oślep. Chybił. I to już trwa krótko jak oddech. Strzały się sypią. I jeśli dziesięć jest niecelnych, to dwadzieścia wbija się w ciało Wężookiego. Wciąż słyszę jego śmiech. Nie, to nie on, to Regin, który śmieje się śmierci w twarz, skacząc na łódź jomswikingów.
Orm pada na dno, aż jęknęły dechy. Z ust chlusta mu czarna krew. Jomsborczycy wyją ze szczęścia. Z bólu wyje Regin. I ja, i Bjorn.
Z głosu jarla układa się ton:
– Odynie! Twój jest Ooorm!

Bjorn

Ojciec skoczył na ich pokład jak rączy koń. Jak mój czarny niczym smoła Thorada, ogier, który rżał śmierci w twarz. Wołał walkirie, by oddały Orma jednookiemu bogu. A potem krzyknął:
– Sigvaldzie! Stań!
Naprzeciw Regina wychodzi zakuty w czarne żelazo mąż. Mówi:
– Nie wzywaj jomswikinga po imieniu nadaremnie.
Ojciec wyprowadza cios. Potężny Sigvald się chwieje. Zza jego pleców wyskakuje ktoś. Jego druh, brat? Tnie Regina, trafia w dechy tarczy. Ojciec wysoko wyprowadza pchnięcie, wprost w odsłoniętą między brodą a obojczykiem szyję. Przyboczny Sigvalda ginie na miejscu. Ten krzyczy:
– Odsłoń twarz! Pokaż się!
Ojcze, nie! – wyje moja dusza. – Ojcze, nie rób tego!
On przeciwnie. Unosi ramię, by zdjąć hełm. Honorowy nawet wobec śmierci. W tej samej chwili dostaje uderzenie w plecy.
– Nieee! – krzyczę. – Nieee!
Zachwiał się, ale nie upadł. Odrzucił hełm na wodę. Skrzyżował ostrze z Sigvaldem.
On jest słabszy, tato! – chce we mnie krzyczeć ktoś, jakieś dziecko dawno zabite na placu ćwiczeń.
Zwarli się. Pod ich nogami ciało Orma. Czy Wężooki żyje jeszcze? Mój ojciec tnie. Tnie, jakby uczył nas na placu. Raz-dwa. Raz-dwa. Raz-dwa-trzy-cztery. Sztych. Sigvald odrzuca tarczę. Regin też. Dwa głuche uderzenia o wodę. Widzę, że ojciec szuka miejsca, by wyprowadzić ten swój mityczny cios. „Ostatni cios jarla Namsen” – tak go zwą, bo każdy po nim pada ścięty niczym kwiat. Ostrze miecza Regina już w górze. Sigvald już widzi śmierć.

Ragnar

Właśnie wtedy, gdy Regin gotował się do słynnego ciosu, nadleciały strzały. Raz-dwa-trzy. Bark, goleń, kark. Opuścił miecz wolno. I na nogach opadał wolno. I życie z niego uchodziło wolno. Ale tylko przez chwilę, bo cztery-pięć-sześć-piętnaście nadleciały kolejne strzały. Strzały w plecy. W odsłonięty tył wodza. Skurwysyny. Zabili go, nie patrząc w twarz. Regin opada na ciało Orma. Druhowie, bracia krwi, umierają we własnej posoce. Po trzech setkach naszych łodzi przeszedł jęk. Po trzech setkach ich łodzi przeszedł krzyk. Nie wierzę, że to dopełniło się aż tak.
Bjorn, gdzie jesteś? Pomścijmy ich! Wodzowie, wataha idzie na odsiecz! Nie pozwolimy zjeść waszych ciał!
– Kamraci! – krzyczy Rosketill. – Skaczemy po ciała wodzów!
I już są. Oni, nie my. Ale przecież mają prawo, po starszeństwie. Rosketill przerzuca przez szerokie plecy ciało Regina, Gardhard na rękach, jak matka dziecko, niesie Orma. Czterech innych ich osłania.
Sigvald krzyczy do swoich:
– Nie strzelać! Zabiję jak psa za każdą strzałę!
Są na pokładzie. Kładą ciała wodzów pod masztem. Na boku, twarzami do siebie, bo całe plecy mają najeżone strzałami. Gardhard łka nad Ormem:
– Druhu, mieliśmy popłynąć w Inny Świat…
A gdy unosi głowę, z oczu płyną mu łzy, czarne jak żywica. I otwiera paszczę. Usta. I syczy w stronę jomswikingów:
– Gardhard idzie pić waszą krew… Gardhard idzie mścić… mściiiić!…
Bjorn stoi jak zaklęty. Skaczę do niego. Chwytam za ramiona. Wiem, że ogłuchł, że nie słyszy. Uderzam swoją tarczą w jego i warczę, patrząc mu w oczy, nawet jeśli tego nie chce.
– O-dyna szał, O-dyna szał, O-dyna szał. O-błęd wil-czy, bi-twy głód, o-błęd wil-czy, bi-twy głód. I-dzie-my mścić, mścić, mścić…
Bjorn się budzi do wściekłości. Podejmuje, choć z trudem rozwiera szczęki:
– I-dzie-my mścić, i-dzie-my bić, i-dzie-my krew pić!
Jego oczy się gotują, złoto wrze. Pazury zaciska na mieczu. Zęby zagryza na krawędzi tarczy. Z pyska kapie mu ślina.
Od masztu do dziobu jest trzydzieści skoków. Rozpędzamy się ramię przy ramieniu, tarcza przy tarczy. Skaczemy na pokład Sigvalda.