Zima 1060, Pomorze
Boromir brnął przez śnieżne zaspy, niespokojnie patrząc w pociemniałe niebo. Chciał zdążyć do ojca przed zmierzchem, bo szło na zamieć. Przyspieszył kroku, czuł, jak mimo mrozu poci się pod długim kożuchem. Od strony lasu, z którego wyszedł, usłyszał wycie. Po chwili dołączyło do niego kolejne. Nawoływały się wilki. Przystanął i uspokoił oddech, by lepiej słyszeć i je policzyć. Trzeci. Czwarty? Nie był pewien, zaczęło wiać i głosy splątały się, sam już nie wiedział, co słyszy. Dotarł do brzegu Iny. Rzeka była zamarznięta, przeszedł przez łamiące się sztywne trzciny i pewnie wszedł na lód. Dęby na ostrowie odbijały się splątaną czernią gałęzi od bieli zalegającego rzekę śniegu. Spomiędzy nich wzbijała się w niebo cienka strużka dymu. Niewiele czuł, na wąsach miał sople, ale widział dym i liczył, że ojciec uwarzył coś zdatnego do jedzenia, albo przynajmniej gorącego. Wizja wieczerzy tak go podnieciła, że nie patrzył pod nogi i omal nie wpadł w przerębel. Poślizgnął się na krawędzi rozbitego lodu i kopnął w wiadro do czerpania wody. Zaklął. Wstał, otrzepał kożuch i zobaczył ojca.
— Umiesz narobić hałasu, mój synu! — powitał go Mojmir, wychodząc przed chatę z pochodnią.
Boromir dopadł do niego, pokłonił się nisko i pocałował wyciągnięte ojcowskie ręce.
— Wybacz — powiedział. — Spieszyłem się na wieczerzę i utopiłem twój ceber.
— Wracasz z wojny, więc ci wybaczam, synu — kpiąco odpowiedział mu ojciec.
*
Polewka z komosy była dobra, choć za słona. Kołobrzescy solnicy za życzliwość żerców płacili białym złotem, a Mojmir szafował nim hojnie.
Ojciec wyczekał, aż Boromir się naje i rozgrzeje. Nie ponaglał.
— Nie wiedziałem, że lubisz rude — zdziwił się Boromir między jedną łyżką a drugą. Przy palenisku leżał zwinięty w kłębek młody, rudy pies z długimi uszami.
— Nie lubię — wzruszył ramionami ojciec i wstał. — To prezent, a żerca dary przyjmuje, czy mu się podobają, czy nie. Skończyłeś?
— Tak — przełknął szybko Boromir i otarł usta. Ojciec patrzył na niego wyczekująco, więc wstał, by odstawić pustą miskę. Zrobił krok, ale starzec zatrzymał go, chwytając za pochwę noża uwieszoną u pasa.
— Co to ma być? — zagrzmiał zgorszony.
Boromir zacisnął szczęki, stary wysunął jego nóż z pochwy.
— Dziwer, nie widzisz — warknął syn do ojca. — Skuwane żelazo.
Setki uderzeń, przekuwających warstwy miękkie i twarde, by powstało najlepsze ostrze i jedyny na świecie wzór.
— Nóż ofiarny wygląda tak — powiedział ojciec z przyganą i pokazał na swój, wiszący u pasa. Prosty kawałek żelaza, odkryta rękojeść, bez okładziny. Dwa zwinięte żelazne rogi na końcu. — A to jest jakiś klejnocik, dla dziewki — prychnął z wyższością i puścił okutą brązem pięknie zdobioną pochwę noża. — Żerca musi sam wykuć swój nóż, z jednego kawałka żelaza, a nie tych tam, miękkich i twardych — oznajmił z wyższością.
Boromir odstawił miskę, przez chwilę stał odwrócony do ojca plecami.
— Przyjdzie czas — polubownie odezwał się Mojmir i szurnął stołkiem.
Boromir wrócił do stołu, patrzył, jak stary bierze z półki garniec miodu, polewa im obu i podsuwa kubek synowi.
Mógłby choć powiedzieć „Na zgodę” — pomyślał, ale nie powiedział. Upił łyk, wyczuł pod słodyczą gorzkawą wonną nutę.
— Jakieś zioło? — spytał.
Ojciec skinął głową i mruknął:
— No, mów. W końcu wracasz z wojny za Odrą.
Boromir napił się jeszcze i powiedział:
— Jednooka miała rację. Bratobójcza wojna, po wielokroć. Czrezpienianie najechali Redarów i pokonali trzykrotnie. Ci wezwali na pomoc Gotszalka, on zaś, choć tego nie było w umowie z Redarami, wciągnął do walki Dunów króla Svena, bo jest jego zięciem — na jednym tchu wyrzucił z siebie Boromir.
— Bor mówił, że wtrąci się Sven — przeczesał sękatymi palcami długą brodę Mojmir.
— Bor mówił, Bor mówił! — rozsierdził się Boromir. Do szału doprowadzał go dar proroczy najstarszego brata. Miał nadzieję, że przyćmią go talenty Żywii, ale Namira zabroniła nakłaniania jej do widzeń.
Dziewczyna była chimeryczna i sama z siebie niewiele chciała dać, choć zdawało mu się, że ją kupił już przed laty podarunkiem. Starą jak świat figurą Baby.
— Przestań! — gwałtownie skarcił go ojciec. — Ośmieszasz się zazdrością.
— Mam siedzieć cicho, tak? — postawił się Boromir i coś w nim pękło. Krzyknął. — Udawać, że jestem tak samo ważny jak Bor, choć tak się składa, że tylko on wieszczy. Starzy Synowie, trzech braci jak jeden mąż, żercy trzy po trzy!
Nie miał pojęcia, kiedy ojciec uderzył go w twarz na odlew, nie miał pojęcia, że stary wciąż ma tę piekielną siłę. Boromir wylądował na plecach, na klepisku, stołek, na którym siedział, uderzył w ścianę z takim impetem, że spadła wisząca tam półka i na ziemię posypały się garnce i wiązki ziół. Kubek, z którego przed chwilą pił Boromir, wylądował w palenisku, aż strzeliły iskry.
Wielki żylasty starzec z brodą sięgającą piersi stał nad nim z kosturem.
— Albo zmądrzejesz w tej chwili, albo cię zabiję — powiedział Mojmir zimno i powoli obrócił kosturem, kierując jego koniec w pierś syna.
Do Boromira dotarło. Bratobójcza wojna ma wiele twarzy. Żywia ostrzegała przed każdą. Zerwał się z klepiska i klęknął przed ojcem.
Głęboko się pokłonił, czołem uderzył w ziemię.
— Proszę o wybaczenie — wyszeptał.
Mojmir czubkiem kostura uniósł jego brodę. Patrzyli sobie w oczy. Z urazą, ale bez zdrady. Jak syn i ojciec.
— Wybaczam — powiedział stary po dłuższej chwili. — Posprzątaj po sobie.
Obolały Boromir zakrzątnął się, powiesił półkę na miejscu, pozbierał wiązki suchych ziół i skorupy garnców. Co było całe, ustawił z powrotem.
— Ten stał wyżej, przestaw na miejsce — poinstruował go Mojmir, wskazując kosturem na wysmukły nieduży dzbanek szkliwiony na jasno. — I znajdź pokrywkę.
Boromir szukał na kolanach. Pies przebudził się na chwilę, ale ledwie uniósł głowę, a już z powrotem położył ją na łapach i zasnął. Jakby rumor, którego narobili przed chwilą, nic a nic go nie obchodził. Wreszcie Boromir znalazł pokrywkę, skończył porządki i usiadł z powrotem.
— Bracia Wagrowie pokazali ci Kruta? Poznałeś go? — spytał ojciec.
— Tak.
— Co o nim myślisz?
— Silny, bezwzględny, podoba mi się — odpowiedział szczerze.
— Będziemy go wspierać — odrzekł Mojmir, a Boromir odniósł wrażenie, że ojciec postanowił o tym dawno i wysłał go do plemion za Odrę, tylko by potwierdzić wcześniej podjęte decyzje.
— Podaj jeszcze miodu — powiedział stary.
Boromir ruszył się z ławy, syknął.
— Dwa razy dostałeś w dupę — zaśmiał się ojciec. — Na lodzie i ode mnie.
— Do pełni brakuje trzeciego uderzenia — zadrwił Boromir i teraz śmiali się oboje. — Nic tak nie bawi, jak cudza krzywda — polał ojcu.
— Gdyby naprawdę miała ci się stać krzywda, świat poczułby jeszcze moją siłę — pogroził Mojmir, napił się i przeczesał brodę dłonią. Palce miał jak żelazne haki.
— Postanowiliście coś w sprawie Piastowicza? — spytał Boromir, gdy siadł z powrotem. — Może nam się przydać.
— Racja — przytaknął stary.
— Ciekawe — odchrząknął Boromir. — Mówią, że szczeniak boi się własnego cienia, a ponoć to on zabił ojca.
— Może dlatego się boi? — uniósł siwą brew Mojmir.
— A może nie on zabił — odpowiedział Boromir, patrząc w głąb swego kubka.
— To dobra krew. Patrzymy na niego z daleka — odparł stary.
— To znaczy, dzieciak źle śpi — zaśmiał się i zmienił temat. — Słyszałem wilki pod lasem. Więcej niż trzy basiory. Może czas zwołać Radę, ojcze?
Mojmir przymknął oczy. Boromir patrzył na niego. Odkąd sięgał pamięcią, ojciec był stary. Właściwie ojcowie, bo zwani Starcami Siwobrodymi kapłani Trzygłowa, od małego chowali Bora, Borkuna i Boromira razem, bez matki. Matkę Starzy Synowie mieli wspólną, dlatego byli braćmi. Twarz ojca wyglądała jak obrzędowa maska, pokryta dawno wygarbowaną skórą, mimo zmarszczek i bruzd wydawała się nie mieć wieku. Silne szczęki poruszały się, żuł coś. Siwe, długie włosy spadały mu na ramiona. Nagle uniósł rękę, wyjął z ust zwitek liści i otworzył oczy.— Jest zima i zwołują się wilki. Będą się parzyć, to pora ich godów — powiedział obojętnie i wypluł resztkę liścia. — Ale na Radę za wcześnie. Teraz jest czas patrzenia. Zwołamy Radę, gdy uznamy, że nadszedł czas walki.
Nazajutrz Boromir ruszył w drogę, mimo iż w nocy nasypało śniegu. Mojmir go nie zatrzymywał.
Czy moi bracia byli u swoich ojców? Na rzecznych ostrowach Regi i Drawy? — myślał, brnąc przez zaspy większe niż wczoraj. Z ulgą wszedł w las, tu było mniej śniegu. — Bor u Wszemiła, Borkun u Ludoszy? Czy tamci też ich postraszyli kosturem? Wyrąbali powitalny przerębel przed domem? Powiedzieli, że jeszcze nie czas zapuszczać brody? Niektórzy ojcowie żyją za długo.
Wielka czapa śniegu spadła z gałęzi wprost na jego głowę. Usiadł w zaspie, otrząsnął się jak pies i zaczął się z siebie śmiać.
Trzymaj myśli przy sobie, synu — usłyszał w głowie drwiący głos ojca. I po raz pierwszy odpowiedział mu tak, że w chacie na ostrowie pokrywka spadła z wysmukłego, jasnego dzbanka.
***
Słyszę cię, czartowniku, twój płacz, twój śmiech, przez śnieg. Zgrzytanie zębami o zęby, przeciąganie obolałych ścięgien. Słyszę nawet, jak ci broda rośnie. Wokół ciebie dyszą parzące się wilki. Jesteś tak blisko ojca, że mógłbyś go zadusić, zamiast tego kłaniasz się mu i całujesz sękatą dłoń, wiedząc, że każdy z jego paznokci podbiegł krwią ofiar. Miotasz się między jego mocą a własną. Podważasz jedność trójcy, ojców, synów. I dobrze. Świat nie został stworzony przez zgodę, lecz przez bunt. Zrobiłeś pierwszy krok: swój własny nóż, swój dziwer. Czuwaliście z braćmi, gdy kowale je dla was kuli. Po trzy kęsy żelaza na każdy. Chcieliście się ze sobą spleść, wyzwolić moc tkwiącą w ogniu przez siłę, przez wodę. Udało się? Spójrz na siebie: wszędzie wokół młodzi chłopcy biorą władzę, a ty wciąż się wahasz. Ojciec cię nie uwolni, bo to z nim łączy cię pępowina, nie z matką. Tą tajemną arterią płynie gęsta krew. Twoja siła. Odważysz się ją przegryźć?