Kupała 1060, Gopło
Grajkowie dopiero się rozgrzewali. Raduj, piegowaty i rudy, co chwilę przerywał grę, bo dźwięki, które wydobywał z fujarki, źle wpadały mu w ucho. Jeż uderzał w obciągnięty skórą bęben rytmicznie, ale niespiesznie, jakby chciał tylko obudzić instrument. A Orpik rozgrzewał gęśle na najczulszych nutach, aż dziewczęta, spieszące za swoją robotą, przystawały z na wpół otwartymi ustami.
— Wcześnie zaczynają w tym roku — powiedziała Radomira, sadowiąc się na wysokim krześle, które wyniesiono dla niej na polanę nad Gopłem. — Gdzie twoja siostra?
— Bo ja wiem? — wzruszyła ramionami Przecława. — Już wczoraj powiedziała, że nie będzie mnie więcej niańczyć, że tyle kupalnocek przeze mnie straciła, jakby to było nie wiadomo co.
Przecława już wcześniej ustroiła oparcie krzesła babki kwiatową girlandą. Teraz przykucnęła przy niej, by dobrze zamocować końce.
Stara Rzepicha zaśmiała się serdecznie.
— O, Żywia ma swoje plany na tę noc! Niech jej się spełnią, na zdrowie.
— Ale żeby tak gadać na mnie? — żachnęła się Przecława.
— Gdybym ja miała wybierać — ciągnęła własną myśl Rzepicha — gęślarza bym nie brała.
— Dlaczego? — spytała wnuczka i przygryzła wargę.
— Za ładny — orzekła babka. — Jakby się oczami ślinił.
Przecława pochyliła głowę jeszcze niżej. Jej się Orpik przez te wilgotne oczy podobał. I brwi miał czarne, jak pociągnięte sadzą. I usta ciągle rozchylone. Babka stara, co ona tam wie.
— To którego byś wybrała? — zaryzykowała pytanie Przecława.
— Dziad tego rudego też był rudy — mruknęła Radomira cicho i potarła palcami o palce.
— Ja nikogo nie wybiorę — oświadczyła Przecława, wstając.
— I słusznie — kiwnęła głową babka. — Pierwsza krew, pierwszy zew, ale z ciebie nie kwiat, ale pączek. A płatków pączka nie rozchyla się na siłę.
— Babciu!… — Przecławą wstrząsnęło. Nawet, jeśli przed chwilą marzyła o jakimś pocałunku z gęślarzem, to już jej się odechciało. — Poza tym matka mówi, że oni nie dla mnie. Że za wielkiego pana mnie wyda.
Stara Rzepicha potrząsnęła głową, aż zadźwięczały kabłączki, a potem nagłym szarpnięciem przyciągnęła wnuczkę do siebie i powiedziała jej gniewnie na ucho:
— Za kogo cię wyda, wasza sprawa, ja już będę w Nawii i, niech mi Weles świadkiem, postaram się nie wtrącać.
— Babciu! — Przecława szepnęła z przyganą i szybko złożyła na krzyż palce. Nie powinno się welesowego imienia wzywać w taką noc.
— Tyś Miecławowa córa, o ciebie będą się bić — ciągnęła swoje Radomira, nie patrząc na przestrach wnuczki. — Ale takie bitwy wcale nie są o dziewczynę, tylko o rody, pozycję i krew, więc często wygrywa nie piękny i młody, ale stary i możny, rozumiesz? Gdybyś miała z takim, do którego twoje serce nie bije, spędzić życie, to lepiej, żebyś miała jakieś przed nim. Wspomnień nikt ci nie odbierze, dziecko. Rozkoszy też.
— Co tym mówisz, babciu… — Przecława nie mogła złapać tchu.
Stara puściła jej ramię.
— Prawdę. Matka też ci powie prawdę, ale taką, byś się nagięła do jej woli. A ja ci mówię wolną prawdę, bo dzisiaj Kupała i w każdej kobiecie musi się wzburzyć krew.
— Ja nie rozumiem, babciu…
— Są kupalnocki, w które się wianki wije i te, w które się je zrywa — zaśmiała się Radomira. — Ty jeszcze jesteś w pączku i dobrze, masz czas. Trzynaście wiosen, młode dziewczę. A mówię, bo czuję, że mój czas dobiega końca i spieszę się, żeby wypowiedzieć rzeczy ważne. No, idź, zbieraj kwiaty na wianek. A jak poczujesz zew, to za nim idź. Tylko daruj sobie gęślarza. Ten rudy jest dobry i bębniarz też cię nie zawiedzie. Oczywiście, jak rozkwitniesz. Pamiętaj słowa babki! Będę cię pilnować z zaświatów i jeśli pójdziesz w las z gęślarzem, to przysięgam, spuszczę z nieba deszcz!
Radomira klepnęła Przecławę w tyłek, aż zabrzęczały jej bransolety i śmiała się sama do siebie. Spłoszona, zawstydzona dziewczyna pobiegła.
Kujawscy synowie przyjechali na Kupałę z Krakowa. Grzymek, Łaszcz, Chwał, Chebda, stęsknieni rodzin, z których nie zostało wiele: matki, babki, ciotki, siostry. Mężczyzn trzynaście lat temu wycięli niemal w pień wojowie Jarosława, Kazimierza i Beli. Ich krewne na Kupałę od lat chadzały do Rzepich nad Gopło, bo ta noc najkrótsza w roku, to noc kobiet, a one tej nocy z tej mocy chciały czerpać.
To nie były pierwsze odwiedziny, odkąd zabrano ich przemocą na Wawel, ale te były szczególne. Po powrocie mieli z księciem Bolesławem pociągnąć na wojnę. Chcieli więc pokłonić się swoim babkom, chcieli ucałować swe matki i wyściskać siostry. I coś jeszcze, czego nie wypowiadali, a co wisiało w powietrzu wonne i ciepłe: chcieli się kochać. Na Wawelu były piękne panny, smukłe i krągłe, bladolice i rumiane, ciemnowłose i jasne jak owies. Ale to były obce panny, a ich coś w głębi trzewi ciągnęło do swoich. Teraz, gdy pokłonili się tronującym nad brzegiem Gopła Rzepichom, gdy wyściskały ich nawet najdalsze ciotki, pragnęli zobaczyć kuzynki. I dziewczyny, które ledwie pamiętali z czasów sprzed wawelskiej niewoli, te, które wtedy były smarkulami, a teraz mogły kryć się w każdej z tych wirujących wokół ognia postaci. Pod każdą z haftowanych w dzikie kwiaty koszul, pod każdymi z rozwichrzonych w pląsach włosów, pod każdą rozwianą w tańcu sukienką. Chwał, Chebda, Grzymek i Łaszcz odpasali miecze, jak każe obyczaj. Zdjęli buty i boso przeskakiwali przez ogień. Pili miód i lali go w płomienie. Śpiewali głośno i czekali, aż przyjdzie chwila, gdy dziewczyny zrzucą wianki. Chcieli je łapać. Jak życie przed wojną.
Żywia biegła przez las. Jej towarzyszka, wrona, leciała nad nią. Obie zręcznie wymijały drzewa, choć dla wrony było to trudniejsze, bo nie tylko pni unikała, lecz gałęzi. Potrafiła to, jak wiele innych rzeczy, których nauczyła ją Żywia. Obie śmiały się na całe gardło, wroni śmiech nie dla każdego jest miły, ale dla ucha Żywii był najpiękniejszą, żywą radością. Wrona była jej bliższa niż siostra. Kochała Przecławę, dałaby jej wiele, to, co trzeba; nie, życia by nie oddała za nią. Tkwiła między nimi trudna do nazwania obcość. Były wobec siebie lojalne, wierne, pomocne. I od siebie inne. Różne — tak mówiła matka i w jej ustach brzmiało to dobrze. Nie mogło być inaczej. Była ich matką, ich punktem wspólnym. Różnił ich ojciec. Ojcowie. Przecława swojego nie pamiętała, ale znała. I wszyscy wokół znali jego imię. Córa Miecława. Pokłon, szacunek. Żywia nie miała pojęcia, kim był jej ojciec. Babka nie chciała powiedzieć, matka mówiła, że był piękny, dobry i nic więcej. Ludzie wiedzieli tyle, co ludzie — nic. Gdy była mała, nosili ją na rękach, bo jej narodziny przyniosły urodzaj i koniec wielkiego głodu. Kłaniali się jej z szacunkiem, a odkąd straciła oko, z przestrachem. Ich lęk był jej tarczą, ale nie chciała całego życia spędzić w obronie. Jej naturą był atak. Tej nocy owinęła się więc bylicą na krzyż, na głowę założyła wianek z dziewanny, na nadgarstki i kostki nóg wianuszki z szałwii i biegła przez las ze swą najbliższą towarzyszką, wroną. To była noc Kupały, ona chciała ją zdobyć.
Od tafli Gopła odbijała się muzyka. Grajkowie już od dawna byli rozgrzani. Ciemność ośmielała tańczące dziewczyny, blaski z kręgu ognisk je rozpalały. Niskie rytmiczne dźwięki burczały im w podbrzuszach, rezonowały w pępkach, rozpalały ich piersi pod spoconymi od tańca koszulami. Orpik już odrzucił smyczek, odurzony bylicą wrzucaną przez dziewczyny w płomienie, szarpał gęśle spazmatycznie zagiętymi palcami. W końcu przestał być ładny, był dziki, jego ciemne brwi zdawały się złączone w jedną, pociągniętą węglem linię. Jeż pochylony nad bębnem wybijał rozedrgany rytm, aż pot parował mu z pleców. Raduj porzucił grzeczną fujarkę i wyjął róg, z którego wydobywał tony tak niskie, aż każdej i każdemu z tańczących przenikały przez mięśnie do krwi, do kości. Wokół ognia wibrował tłum, wił się dziki wieniec pachnący letnim zielem, słonym potem i miodem, którego tu nikt nie skąpił. Grzymek z rozwichrzoną czupryną tańczył, jakby świat się kończył. Chwał skakał rytmicznie, aż wokół niego wzburzył się nadjeziorny piasek, Łaszcz poruszał się jakby we śnie, na zwolnionych wobec muzyki obrotach, wyłapywał wrogów i zręcznymi, choć powolnymi ruchami, rozcinał im gardła. W noc miłości, w noc ognia i wody, to był jego taniec: taniec wojny.
Przecława tańczyła z boku. Jej śliczne, ciemne włosy wirowały w letniej, nagrzanej woniami nocy. Sukienka kręciła się wokół jej nóg, gdy odważyła się unieść ramiona i puścić wolno oddech.
Żywia wpadła w tłum tańczących, niczym strzała wystrzelona ze zbyt napiętej cięciwy. Zaklaskała nad głową. Szerokie haftowane rękawy jej sukienki zafurkotały w powietrzu. Wrona zatrzepotała skrzydłami i uniosła się wyżej, okręcając w locie nad głową dziewczyny. Jasne włosy Żywii załopotały na wietrze, ona sama zaś zatupała tak, że z ogniska wzniosły się iskry.
— Wianki! — zawołała Namira i na wezwanie Rzepichy dziewczyny ruszyły tanecznym korowodem ku Gopłu.
Chłopcy rozbiegli się wzdłuż brzegów jeziora, każdy już pamiętał kwiaty, jakie splotła jego upatrzona. Teraz w pośpiechu zdzierali koszule, by rzucić się do wody i złapać wianek swojej. Obietnicę, że skończą tę noc w jej ramionach. Powietrze drżało od pożądania, którego nikt nie skrywał.
Przecława swój chabrowy wianek rzuciła daleko. Płynął szybko, porwany przez falę jeziora. I nagle skrył się pod nią, aż ludzie zgromadzeni na brzegu jęknęli.
— Zły znak…
Żywia, która swojego jeszcze nie rzuciła, wbiła spojrzenie w miejsce, w którym zniknął wianek młodszej siostry. Wrona zakrakała. Ruch wody wciągał wianek głęboko. Żywią trząsnęło. Jej jedyne oko już widzi to, czego nie zobaczą inni. To, co pod powierzchnią: z jeziornego mułu uniosły się smukłe pyski szczupaków, ciekawych, co też im dano.
Wielki samiec otwiera pysk uzbrojony w dziesiątki ostrych zębów, by chwycić upstrzony chabrami wianek. Ten zaś idzie pod wodę głębiej i głębiej, gubiąc przyczepioną do niego wstążkę. Żywia gwałtownie wyciąga ramię i zaciska pięść nad wodą. Szczupak zamyka paszczę i wściekle nurkuje w głąb, wzbudzając płetwami mgłę mułu. Wianek
z pluśnięciem wraca na powierzchnię wody. Gopło faluje niczym morze.
Chwila ciszy. Potem krzyk Przecławy:
— Dziękuję, siostro!
Dziewczęta i chłopcy zebrani wokół brzegów Gopła po trzykroć wywołali jej imię:
— Żywia! Żywia! Żywia!
Stojące na pomoście dla łodzi Namira i Radomira uścisnęły sobie ręce, w oczach młodszej zalśniły łzy matki. Babka przesłoniła usta dłonią, jakby chciała ukryć głębokie westchnienie.
Żywia zdjęła swój wianek i otarła pot z czoła.
Nie można przestać jej niańczyć — pomyślała oszołomiona.
— Chciałbym go dostać, nie oddawaj go wodzie — szepnął za nią męski głos.
Odwróciła się. Ciemnowłosy i jasnooki młody mężczyzna stał za nią. Była rozedrgana obezwładnieniem wodnego drapieżnika, więc siłą rozpędu pocałowała go w usta. Smakował żywicą i miodem. Całując go, poczuła przyjemność spływającą na nią niczym ciepła woda po chłodnym dniu. Wrona usiadła jej na ramieniu, tykając czoło chłopaka dziobem. Obruszył się.
— Kim jesteś? — spytała.
— Łaszcz — powiedział — Z rodu Godziembów, Stróżów Szlaku.
— Znad jeziora Trląga? — zaśmiała się, głaskając wronę. — Tam rośnie…
— Tego nie wiem… ale wiem, kim jesteś, Żywio. I wiem, że smakujesz wybornie…
W tej samej chwili zrozumiała, że odbierając wianek siostry szczupakom, zmieniła jej los. I poczuła, choć to było dziwne, że wcale nie wie, czy zmieniła na lepsze. Zatopiony wianek to śmierć dziewczyny, czasami życie jest gorsze. Łaszcz ją pociągał, ale wyrwała mu się, bo ta noc pociągała ją bardziej. A była szansą dla jeszcze jednego cudu: perunowego ziela. Miało zakwitnąć tylko dziś. Kwiat paproci, która przecież nie kwitnie. W nozdrzach miała zapach Łaszcza, głęboki, dobry i podniecający, ale już biegła po perunowe ziele. Wrona z trudem manewrowała między drzewami, żeby nadążyć za Żywią. Ta wreszcie, po biegu, zgrzana i mokra, padła na kolana.
— Jest — szepnęła, wpatrując się w lśniący niewielki punkt. — Oto córa Peruna, kwiat paproci.
Wrona przysiadła przy Żywii, przestąpiła z nogi na nogę i przekrzywiła łeb w zachwycie. Obie wpatrywały się w cud natury. Żywia spojrzała na wronę. W jej czarne, lśniące oko. A potem szybko zerwała kwiat paproci i zjadła go.
Nikt się nie dowie — zatrzepotała skrzydłami wrona.
Wianek z dziewanny zostawiły tam, gdzie znalazła kwiat paproci. Nie rzuci go na wodę, nikt go nie podejmie. Nikt jej nie wybierze. Wybiera ona.
Przy głównym ognisku zostało niewiele młodych. Przecława poszła do matki i babki, Żywia widziała jej jasną sylwetkę przycupniętą u ich stóp. Razem z kobietami wrzucała resztki ziół w żar najmniejszego z ognisk. Bylica kopciła zielonym dymem, tym, który ma moc odpędzania mrocznych mocy. Zło lubi się czaić w ciemnych obrzeżach święta. Zostało kilku chłopców, tych, którym się nie powiodło z wiankami, kilka dziewcząt, które z nikim nie chciały iść. Żywia pragnęła szaleć do brzasku, wytańczyć swoich siedemnaście lat. Na podniebieniu został jej piekący i szorstki posmak kwiatu paproci. Zakręciła się. Mokrym plaśnięciem po twarzy odpowiedziały jej włosy. Spojrzała
na siebie. Z sukienki kapała jej woda. Zaśmiała się, rozłożyła ramiona szeroko i wirowała jak ta noc. Jeż, Raduj i Orpik chcieli dla niej grać, chcieli sprostać jej szaleńczemu tańcowi, szybkiemu rytmowi jej ramion i stóp. Ale w końcu wydali ostatnie tchnienia z bębna, gęśli i rogu, i jak stali, tak padli. Żywia nie mogła przestać, jej sukienka niemal wyschła, a ona wciąż tańczyła do muzyki, która grała już tylko w jej głowie.
Wtedy matka, Rzepicha Namira, wzięła spoconą, jednooką córkę pod ramię i wyprowadzając z kręgu przygasającego ogniska, powiedziała:
— Chodź ze mną. Skoro miałaś dość odwagi, by zjeść kwiat, którego inni szukają całe życie, to już czas, byś poznała swoje przeznaczenie.
Żywia nie zaprzeczyła, nie spytała też, skąd matka wie. Obudziła się w niej hardość, rzuciła ostro:
— Może najpierw powiesz, kim jest mój ojciec?
— To nieważne — pewnie odpowiedziała Namira. Żywia wyrwała się matce.
— Byłam twoim kwiatem paproci? — krzyknęła. — Jestem owocem nocy takiej jak ta?
Namira odważnie spojrzała w oczy córce.
— Przeciwnie. Poczęłam cię w najdłuższą i najciemniejszą z nocy.
— Tak mroczną, że nie wiesz z kim?
W spojrzeniu Namiry zapulsował gniew, ale zaraz po nim, żal. Żywia, choć była rozgrzana i wściekła, dostrzegła i jedno, i drugie.
— Chcę to zachować dla siebie — cicho powiedziała matka. — Jesteś moją pierwszą córką. Wyczekiwaną. Ukochaną. Najbliższą mi.
Z każdym słowem matki Żywia miękła. Po co chciała znać imię ojca? Do niczego to nie było potrzebne. Miała dobre życie, na własnych zasadach, nikt nigdy do niczego jej nie przymuszał. Wszystko jej było wolno.
Zaraz, zaraz — potarła dłonią spocone czoło. — To moje własne myśli, czy mojej matki?
— Chodźmy po twoją siostrę — polubownie powiedziała Namira.
— Miało być o mnie — postawiła się Żywia.
— I jest o tobie, młoda wiedźmo — smutno uśmiechnęła się Namira.
— Czyż nie sprawiłaś, że jej wianek wypłynął? Ty i ona jesteście splecione ze sobą. Nie potrafię tego węzła rozplątać.
***
Czuję cię, dziewczyno, choć rozsączasz się w powietrzu jak woń zwierzęcia, które pierzchło z żerowiska przed świtem. Potrafisz znikać, ale nie przede mną. Widzę twój odcisk w wodzie, ciepłą, ciemną linię w jeziorze, tamtędy płynęłaś, gdy pogryzłaś perunowe ziele. Tak, nie pamiętasz, że pływałaś, i nie wiesz, że oczy otwierałaś pod wodą. Jeszcze nie raz poczujesz moc kwiatu, który połknęłaś, i jeszcze nie raz doznasz łaski niepamięci. Ciągle się uczysz, choć bywasz chimeryczna w tym, co wybierasz. Jak to, że gdy chcesz być widzianą, twój zapach intensywnieje, aż można go ugryźć. Wcielasz się w przestrzeń, wypełniając ją sobą po brzegi. Przyszło ci do głowy, że ktoś się może przy tobie udusić? Widzę kruka, który wydziobał ci oko, zapłaciłaś, a boisz się, że to nie wszystko. Słusznie, nikt nie zna ceny swoich czynów, choć wielu się zdaje, że stać ich na wybory, jakich dokonali. Rodziny to więzi tajemne, głębokie aż do uduszenia. Węzły, których nie można rozplątać bezkarnie. Bez zmiłowania, bez wybaczenia. Gdzie jesteś?
Gdzie ciebie nie ma?