Malarz, który miał pracownię na Dolnym Wiku, przedmieściu Szczecina, okazał się dla Sydonii za drogi. Już zrozumiała, że musi trzymać pieniądze na sprawę sądową z Ulrichem. Barbara von Brockhausen podsunęła inne rozwiązanie:

Stangret! Jedziemy do apteki Melchiora Brunnera. Chyżo!

Kongres się skończył, posłowie i ich dwory opuścili Szczecin, nawet w karczmie „Pod Wierzbą”, nieopodal której mieszkał malarz, było już pusto. Widziały wyjeżdżających z niej junkrów w barwach książąt meklemburskich, pewnie zatrzymali się na ostatnią przed podróżą polewkę rybną i kufel szczecińskiego piwa. Barbarze brakowało podniet.

Byle nie zaczęły się szarugi — mówiła. — Nic mnie tak nie nudzi, jak zima. On marudzi na Zitzewitza, a ja jestem wdzięczna, że otworzył Szczecin na świat, że sprowadził tu wszystkich, którzy coś znaczą, niech znów wymyśli coś równie ekscytującego, nową wojnę, nowy pokój.

Dolny Wik ciągnął się wzdłuż Odry od Grabowa i zamku Oderburg aż do Bramy Panieńskiej. Przed nią minęli dawny klasztor dla panien, obecnie przytułek dla ubogich.

Ponoć, gdy książę Barnim rozwiązał zgromadzenie zakonne, kilka sióstr odmówiło opuszczenia klasztoru — mówi Barbara. — Wyobraź to sobie, Sroczko. Dali im możliwość wyjścia zza krat, a one się zaparły. I wcale nie były stare, tak on mi powiedział, bo mnie w tamtym czasie na świecie nie było — śmieje się wesoło i już zmienia temat, bo Barbarę interesuje wszystko, ale po trochu. Chwilę stoją przed Bramą Panieńską, jest jakiś zator. Barbara komentuje futrzaną szubę jegomościa, który wyjeżdża z miasta.

Wreszcie będzie można kupić nowe futra. Ta cała blokada portów robi nieokreślony ruch dłonią w rękawiczce — ceny okropnie skoczyły, wiedziałaś o tym? Pięć guldenów na pęku kunich skórek, coś takiego. Żeby to jeszcze była nasza wojna — wzdycha i dodaje: — Zresztą wszystko jedno. Nam wojny nie grożą, bo Pomorze jest neutralne i takim po-zo-sta-nie — to słowo, jak manifest wystukuje palcem o burtę powozu. — Dlaczego jedziemy do Melchiora Brunnera? Bo malarze przynależą do cechu aptekarzy, już on nam poradzi takiego, co weźmie mniej, niż ten z Dolnego Wiku. W końcu wszyscy kupują u Melchiora składniki na farby. — Mówiąc to, poprawia rozcięcia na palcach lewej rękawiczki, by ładniej wyeksponować pierścienie. Później to samo robi z prawą dłonią.

Apteka mistrza Melchiora” mieściła się po drugiej stronie Szczecina, blisko Bramy Świętego Ducha, nieco na uboczu. Z zewnątrz wyglądała niepozornie. Mało czytelny szyld, okute drzwi, kołatka, okienko, przez które sługa aptekarza sprawdzał, otworzyć, czy nie? Oczywiście, wpuszczono je od razu, pani Brockhausen była stałą klientką. Sydonia rozglądała się po aptece. Szeregi półek z ciemnego drewna, na nich słoje, podpisane skrzyneczki, butelki, rząd glinianych, zamykanych naczyń. Pęki suchych makówek, pewnie niedawno kupionych, bo wciąż leżały powiązane sznurkiem w kilku koszach. Pod sufitem bujała się łagodnym ruchem dziwna ryba: pękata, kolczasta, z nastroszonymi płetwami, które teraz wyglądały jak skrzydła. Sydonia nie mogła oderwać od niej wzroku. Wybałuszone, matowe oczy ryby wpatrywały się w najwyższe półki apteki, jakby szukały tam czegoś na wzdęcia. Niezwykłe — pomyślała — że takie stworzenia naprawdę pływają w głębinach.

Szanowna pani Brockhausen — ukłonił się aptekarz i obdarzył spojrzeniem Sydonię. Miał zeza, co sprawiało, że patrzył raz z prawej, raz z lewej strony, przekręcając głowę, i jego wzrok przez to był bardziej uważny.

Panna Sydonia von Bork — przedstawiła ją Barbara. — Moja daleka krewna.

Co panie sprowadza? — spytał, gdy już przyjrzał się Sydonii. — Mam nadzieję, że nie choroba.

A gdzieżby! — założyła pod piersiami upierścienione dłonie Barbara.

Zatem uroda — orzekł aptekarz i dodał: — Choć tej ani pani, ani pannie nie brakuje, ale wiadomo, kto ma dużo, pragnie więcej! Czym mogę służyć? Barwiczka na policzki? A może bielidło? Mam coś nowego — uniósł palec i poszurał w stronę zamykanych skrzynek. — Trzymam to pod kluczem, bo zapłaciłem za składniki fortunę.

Złapał skrzynkę i ostrożnie wracał do nich. Postawił na blacie roboczym, obok alembików i dwóch aparatów do destylacji. Z pęku kluczy przy pasie wybrał jeden i otworzył zamek. Sydonia i Barbara pochyliły się nad skrzynką. Była wyścielona sianem, w nim zaś stały nieduże, płaskie naczynia z przykrywką. Wyjął jedno i otworzył.

Biel wenecka — zaprezentował z dumą. Rozszedł się wyczuwalny zapach octu. — To bielidło zdeklasuje wszystkie inne. Nakłada się ją na twarz szpatułką, żeby nie za dużo, trzeba zachować umiar. Rozsmarowana, wmasowana w skórę, zapewni jej nieskazitelny, atłasowy wygląd i biały, porcelanowy odcień.

Dlaczego tak… pachnie intensywnie? — spytała Barbara, poruszając nosem.

Kwas octowy — wyjaśnił aptekarz. — Niezbędny składnik. Ale bazą wyrobu jest ołów! Zapach znika, zanim dama skończy się ubierać, ocet jest ulotny.

Mówiąc to, zamknął słoik, jakby bał się, że biel wenecka też się ulotni.

Ile to cudo kosztuje? — spytała Barbara obojętnym głosem.

Na cenę składa się wiele czynników — zaczął licytację Melchior.

Specjalnie przetworzony proszek ołowiowy, tynktura…

Ocet jest tani — przerwała mu Barbara.

Ale tu mamy dobrze wydestylowany kwas octowy — uniósł palec Melchior. — I sekretne składniki, które są równie istotne. Bez nich biel wenecka byłaby zwykłym — zaśmiał się krótko — bielidłem.

No to ile? — westchnęła znudzona.

Pięć guldenów — odpowiedział zawstydzony.

Za całą skrzynkę — stwierdziła, robiąc nad nią w powietrzu kółko palcem.

Za słoik — przeprosił Melchior.

Dobrze, że nie potrzebujemy takich bielideł — oświadczyła. — Dobrze, że wiemy, iż pan je posiada — dodała, co go niezmiernie ucieszyło. — Co tam jeszcze nowego?

Francuski wynalazek, który sprawia, że ciało utrzymuje wieczną młodość — odpowiedział i widząc zainteresowanie obu, uśmiechnął się chytrze. — Sole złota! Przyjmować na czczo, z łyżeczką wina.

To sól, czy złoto? — dopytała trzeźwo Brockhausenowa. — Bo już się zgubiłam.

Chryzoterapia, szanowna pani, to wyjątkowa dziedzina. Hildegarda z Bingen zalecała picie wina ze sproszkowanym złotem, Paracelsus leczył nim trudno gojące się rany…

Żadna z nas nie jest ranna — przerwała mu Barbara. — A złoto to ja lubię mieć na sobie, nie w sobie. I zwykle zakładam je po śniadaniu, nie na czczo. Coś jeszcze ciekawego, mistrzu Melchiorze?

Barwiczka do ust — powiedział niezrażony.

Z czego zrobiona? — spytała Sydonia.

Rtęć i antymon, jeśli panna wie, co to takiego — odrzekł.

Nie odpowiedziała.

Jest i zwykłe bielidło. Ze sproszkowanych skorupek jaj, ałunu i cynkowej bieli, jakby pannę Sydonię ciekawiło — dodał złośliwie. — Oczywiście, o sekretnych składnikach nie wspomnę.

Magistrze — przeszła do rzeczy Barbara. — Poleciłbyś nam malarza? Kogoś spoza kręgu dworskiego, mam na myśli ceny usług. I nie tego zdziercę, co mieszka niedaleko karczmy na Wiku.

Krąg, jak raczyła pani powiedzieć, dworski, jest obecnie niedostępny. Jest mi poufnie wiadomym, że dostali intratne i pilne zlecenie.

Powiada pan pilne? — zaciekawiła się Barbara. — Wobec tego zlecenie, to owoc kongresu, dobrze myślę?

Pani znajomość spraw dworu jest wyjątkowa — powiedział chytrze.

Portret? — podjęła grę.

Pani to powiedziała — podjął Melchior.

Panna czy panicz?

Pierwsze skojarzenie doskonałe — potwierdził.

A zatem na kongresie utkano mariaż którejś z naszych księżniczek. Niech zgadnę. Amelię odsunęli, bo mówi się, że wyjechała do wolińskiego klasztoru. No to Małgorzata! Czy ona będzie portretowana? A jeszcze ciekawsze, dla kogo?

Tego malarz nie wiedział — rozłożył ręce Melchior. — Zamówił komponenty do wielu odcieni czerni i bieli.

Sydonia słuchała ich rozmowy, rozglądając się po aptece. Nigdy nie była w ciekawszym niż to miejscu. Każdy słój krył tajemnicę, substancję, która mogła przywrócić zdrowie, lub je odebrać. Teraz, gdy jej wzrok oswoił się z półmrokiem wnętrza, widziała więcej. Oko przyciągały szafki zamykane na klucz, nieduże, masywne drzwiczki, każde jedne okute, jakby za nimi przechowywano skarby. Moździerze najróżniejszych wielkości, niektóre z nich miały zwykłe drewniane tłuczki do ubijania, inne tłuczki kamienne, z dziwnie spłaszczoną główką. Była i waga, jak u złotnika, przy niej odważniki. Flaszki zakorkowane i takie, których szyjkę dodatkowo szczelnie owinięto płótnem. Już nie potrzebowała malarza, ani krawca, do którego także chciała ją zaciągnąć Barbara, mogłaby tu zostać i rozpocząć studia u magistra Melchiora.

Sydonio — przerwała jej kontemplację aptecznych półek Barbara von Brockhausen. I pożegnała się za nie obie. — Do widzenia. Bardzo nam pan pomógł.

Do usług szanownym paniom — mistrz odprowadził je do drzwi.

Małgorzata będzie swatana — powiedziała Barbara, rozsiadając się w powozie. — Oby szybko, oby szczęśliwie. Jeśli to ktoś odpowiedni, może wesele wyprawią w Szczecinie, a nie w Wołogoszczy. No, dalej, Sroczko, teraz twoja kolej. Opowiadaj o tej Małgorzacie, o księżnej matce, o tamtejszym dworze. Muszę wiedzieć wszystko.

Dobrze, Barbaro, chętnie ci wszystko opowiem — nieuważnie odpowiedziała Sydonia.