Strzmiele. Siedziba Barków.

Gdy Sydonia wróciła na zamek, brama była zamknięta. Musiała wołać odźwiernego, psy na dziedzińcu ujadały jak wściekłe. Przyszedł, gdy zapadał zmierzch. Otworzył nie bramę, a boczną furtę.

Panna mi wybaczy — wyjęczał przestraszony. — Pan Ulrich nie pozwalał. A Jacob von Stettin straszył, że mnie obije, gdy przyjdę otworzyć bramy. W końcu gdzieś poszli, zaraz do panny przybiegłem.

Widziałeś moją siostrę?

Stary odźwierny zamrugał i skulił ramiona.

Nie — powiedział po namyśle. — Ale… słyszałem, że pan Ulrich jej szukał po zamku. Wołał: „Gdzie garbuska Dorota?”.

Ile masz kluczy do tej furty? — spytała szybko.

Nie odpowiedział. Przyjrzał się jej i po chwili odczepił duży żelazny klucz z koła przy pasie i podał.

Niech panna nikomu nie mówi. Obiliby mnie na śmierć.

Nie była pewna, co robić. Schowała klucz przy pasku od spódnicy, pod suknią. Ruszyła na poszukiwanie Doroty. Wbiegła stromymi schodami do ich komnaty. Tam było pusto. W małej jadalni ogień rozpalono w jednym kominku, na stole walały się resztki posiłku, chleb porwany na części, zimny, do połowy ogryziony bażant na półmisku. Dzban na wino, puste, przewrócone kielichy. I żywej duszy. Ruszyła do drugiego skrzydła, w stronę komnat Otylii, Ulricha i ich dzieci. Usłyszała płacz bratanków i krzyk Otylii. Bratowa krzyczała na dzieci.

Dlaczego nigdzie nie widać służby? — przeszło jej przez głowę. — Dlaczego wszyscy się pochowali?

Dotarło do niej, że psy na dziedzińcu ucichły, a cisza, jaka panuje w zamku, jest czymś dziwnym. Chwyciła spódnice i biegiem ruszyła do dawnej bawialni. Nie pomyliła się. Tam ogień płonął w obu kominkach. Na długim dębowym stole siedział Ulrich. Opierał się o srebrny kandelabr, z którego spadły wszystkie świece. Dorota, zgarbiona, struchlała, siedziała tyłem do wejścia, na odsuniętym od stołu krześle. Pierwsze, co przyciągnęło uwagę Sydonii, to jej zawiązane za plecami ręce. Wbiegła i położyła dłoń na plecach siostry.

Co ty jej u diabła zrobiłeś?! — krzyknęła do Ulricha.

Niech panna nie wzywa diabła — z półmroku wyłonił się Jacob von Stettin.

Nie mów mi, co mam robić — fuknęła na niego.

O, nieładnie, tak na „ty” zwracać się do szlachetnie urodzonego powiedział Stettin. — Ja nie Bork, ja nie wielki pan, ale nie byle kto.

Każ mu wyjść — zażądała od Ulricha. — I rozwiąż Dorotę.

Wciąż siedział na stole, po turecku, jak krawiec. Teraz łokcie oparł na kolanach, a na nich brodę.

Nie mogę — odpowiedział spokojnie. — Muszę ją ukarać.

O czym ty mówisz? — odwróciła się do Doroty. — Co się stało?

Niech ci garbata siostrzyczka powie, co zrobiła — zmarszczył nos Ulrich. — No, dalej, przyznaj się.

Dorota odwracała twarz, włosy miała w nieładzie.

Pobił mnie — wydusiła, patrząc z ukosa na brata.

Coś ty zrobił? — naciskała na niego Sydonia.

Co ona zrobiła? — odpowiadał pytaniem.

Nieładnie — znów odezwał się Stettin. — Brat gości wielkodusznie siostry pod swym dachem, a one w zmian odpłacają mu czymś takim. Panna Dorota chciała okraść swego brata.

Nieprawda! — wrzasnęła Dorota.

To po co węszyłaś w mojej komnacie? — wreszcie ruszył się Ulrich. Spuścił nogi ze stołu i zeskoczył. — Czego tam szukałaś?

Jak to czego! Pieniędzy, które jesteś nam winien! — krzyknęła płaczliwie Dorota.

Panna Sydonia sobie paraduje po Strzmielu z pastorówną za rączkę, udając, że ma córkę, a jej starsza siostra w tym czasie obrabia bratu kufry! — Stettin mówiąc to, parodiował krok Sydonii.

Wynoś się, psie — warknęła na niego i zwróciła do Ulricha: — Cokolwiek się stało, nie możesz więzić siostry. Rozwiąż ją — zażądała.

Nie mów mi, co mam robić — prychnął na nią, jak ona wcześniej na Stettina.

Ten zaśmiał się dziko spod ściany, na której wisiał wielki łeb dawno ustrzelonego odyńca.

O pieniądze trzeba ładnie poprosić — powiedział Ulrich, wolnym krokiem zbliżając się do Sydonii i Doroty. — Jak będę miał, to dam — jednym susem przyskoczył do Doroty i wyjął nóż z pochwy przy pasie. Uniósł ostrze tak, że światło z kominka odbiło się od wypolerowanego żelaza. A potem wolnym, bardzo wolnym ruchem, opuścił je i przeciął sznur na jej nadgarstkach. Dorota chciała zerwać się z krzesła, ale Ulrich położył jej rękę z nożem na ramieniu i przytrzymał. — Ale trzeba poprosić — powtórzył, patrząc w oczy Sydonii.

Proszę — powiedziała bez wahania. — Puść ją.

Brat uniósł obie dłonie gestem człowieka bezbronnego, mimo iż w jednej wciąż trzymał nóż.

Proszę bardzo — powiedział obłudnie.

Dorota wstała, potknęła się, musiały jej nogi ścierpnąć. Sydonia złapała ją i nie puściła.

Siostrzyczki — wycedził Ulrich przez zęby. — Moje kochane siostrzyczki. Gołąbeczki.

Gdy był taki, gdy mówił zduszonym fałszywie uprzejmym głosem, bała się go najbardziej. Nie wtedy, gdy krzyczał, złość go wyczerpywała szybciej, niżby chciał. Teraz krążył wokół nich, jak drapieżnik, który bawi się strachem ofiary.

Po co wy żyjecie? — zapytał, stając naprzeciw i patrząc w twarz raz jednej, raz drugiej. — Na co?

Ruszył dalej, gdy znalazł się za ich plecami, zaśmiał się.

Jak chwasty przy płocie. Nikomu niepotrzebne. Zbędne.

Dorota trzęsła się w jej ramionach, po równo ze strachu i wściekłości. Z bezradności, że Ulrich, uzbrojony w nóż i Stettina pod ścianą, może teraz zrobić z nimi, co zechce.

Znudził mi się wasz widok — podjął po chwili i znów zaczął je okrążać. — Wiecznie skrzywione, wiecznie czegoś żądające garbuski nie zatrzymując się, pochylił się nad Dorotą, jakby chciał ją powąchać. Znały to, robił tak nie pierwszy raz.

A mogło być tak pięknie — zaśmiał się. — Wykosztowałem się na wyprawę ładniejszej i młodszej siostrzyczki na dwór książęcy. Miała sobie znaleźć bogatego męża, mogła w kawalerach przebierać. Ale nie! Zachciało się pannie panicza z wysokiego rodu, z rodu, do którego nie mogła doskoczyć.

O czym ty mówisz? — spytała Dorota, przytrzymując się Sydonii jeszcze mocniej.

Nie powiedziała ci? — zmartwił się obłudnie. — Nie powiedziała!…

Gadasz bzdury — twardo zaprzeczyła Sydonia.

Takie kochane siostrzyczki, jedna bez drugiej dnia nie może wytrzymać, a proszę. Nie powiedziała ci.

O czym? — Dorota odwróciła się do niej i spojrzała na nią z tak bliska, że Sydonia widziała pęknięte, krwawe żyłki na białkach jej oczu.

Masz szansę — szczuł Ulrich. — Przyznaj się teraz.

Nie mam do czego — twardo powiedziała Sydonia. — Nie wierz mu. Chce nas skłócić.

Wystarczyło przestać być taką hardą — cicho zaśmiał się Ulrich tuż nad uchem Sydonii. — I powiedzieć „tak” Ewaldowi von Flemming. Byłabyś dzisiaj marszałkową.

To prawda? — zapytała Dorota. Wpatrywała się w Sydonię, jakby chciała z niej wydrzeć to wyznanie. — To prawda, powiedz mi?

Nie. To nieprawda.

Będzie zaprzeczać do śmierci — Ulrich był już przy uchu Doroty. Bo nie przyzna się, że mogła sobie i tobie zapewnić godne życie. Ona już taka jest, ta nasza siostra. Będzie szła w zaparte, choćby ją przypalali.

Odstąpił od nich równie nagle, jak doskoczył. Włożył nóż do pochwy, podszedł do stołu, zaczął zbierać świece.

Na dworach książęcych dzisiaj tańczą — rzucił w przestrzeń i jedna po drugiej wkładał świece do kandelabru. — Zapal je — rozkazał Jacobowi, a sam odsunął krzesło i usiadł przy stole. Pogładził blat prawą dłonią. Lewą rękę odruchowo zostawił pod stołem.

No to wszystko jasne. Waszej niedoli winna jest Sydonia, zapamiętaj to sobie, Doroto. Teraz już pewnie za późno. Ty skończyłaś trzydziesty trzeci rok życia, ona dobiega trzydziestki, nikt już was nie zechce. — Po tych słowach zamilkł. Wzięły głębszy oddech, obie jednocześnie. Myślały, że już po wszystkim, że skończył. Wtedy z całych sił uderzył pięścią w stół. Kandelabr podskoczył, jedna ze świec spadła, potoczyła się do Ulricha. Zdmuchnął płomień.

— Nie liczcie na to, że wypłacę posagi bez ślubu, głupi nie jestem. Nie pozwolę oszukać siebie i moich biednych dzieci. A tych będzie jeszcze więcej — mrugnął do Sydonii. — Zwiędnięcie jak pokrzywy, ale wolę na to nie patrzeć. Już dzisiaj wasz widok nie jest mi miłym. Najlepiej będzie, jeśli wyjedziecie.

Jesteś nam winien pieniądze. I to niemało — powiedziała Dorota.

Już wiecie, jak to się załatwia. Trzeba poprosić — uśmiechnął się Ulrich.

Można też iść do sądu — powiedziała Sydonia i pociągnęła siostrę za rękę.

Można, można! — zawołał za ich plecami. — Ale na sąd trzeba mieć pieniądze! Stać was? Pytam: stać was na to, garbuski?

Stettin wył jak błazeński pies, gdy uciekały korytarzem do swych komnat.