— Zerkadełko, zwierciadełko, powiedz, powiedz, szpetna jestem, czy śliczna? — zaśmiewała się Wolde Albrechts, udając, że się przegląda w kawałku zielonkawego szkła, które znalazła gdzieś pod klasztorem. Robiła przy tym miny, które wydawały jej się zalotne, a były raczej komiczne.
Sydonia wracała z marianowskiej karczmy. Poszła tam, by dowiedzieć się czegokolwiek o nieszczęsnej Lene Schmedes, jej procesie i egzekucji. Nie usłyszała nic, co by wybiegało poza plotki, jakie już znały z Metteke. Wolde Albrechts przyplątała się do niej po drodze. Po śmierci Hechthausena nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Czasami dawano jej jakąś robotę w kuchni, częściej jednak mówiono, by poszła precz.
— Lubisz borowiki, panno Bork? — zapytała, gdy znudziło jej się lusterko ze szkiełka. — Jak lubisz, to poprowadzę. Wiem, gdzie rosną grzyby na schwał.
Sydonia skinęła głową w roztargnieniu. Dobre i grzyby, gdy nie ma nic pocieszającego do przekazania swojej służącej. Wolde zręcznie przeszła przez niewysoki kamienny murek oddzielający pastwiska.
— Tędy szybciej — powiedziała i uśmiechnęła się chytrze.
Tuż za pastwiskiem zaczynała się ściana lasu.
— Nie byłam tu — zauważyła Sydonia i baczniej zaczęła zwracać uwagę na ścieżkę, którą szły.
— Bo to las jaśnie pana Massowa — zaskrzeczała Albrechts. — A on bardzo nie lubi, gdy włóczą się po nim obcy. Za mną, za mną! — Wolde zwinnie i szybko poruszała się między drzewami, jakby naprawdę wiedziała, dokąd iść.
Las nie był tak gęsty, jak wydawał się z oddali. Prześwietlony promieniami jesiennego słońca zdawał się promienieć własnym, zielonym światłem.
— Wielcy panowie mają swoje lasy — gadała Albrechts nie wiadomo, do siebie, czy do Sydonii — a nigdy do nich nie chodzą. Mają i już. Co to za pomysł, by las należał do kogoś? Czy Borki też miały swoje lasy, hę?
Sydonia nie odpowiedziała na zaczepkę, zresztą Wolde zdawała się nie potrzebować odpowiedzi.
— Pan Hechthausen miał wiele rzeczy, z którymi nic nie robił — gadała, idąc coraz szybciej i szybciej. —Wystarczyło mu, że je posiadał. Pooosiadaaał — powtórzyła z lubością. — Ale powiem, panno Bork, że czasami posiadał i to, co do niego nie należało — zaśmiała się obscenicznie i podrapała po spódnicy na tyłku. — No i co?
Wolde Albrechts stanęła nagle w miejscu, jak wryta, a zaraz potem padła na kolana.
— Jak ja mówię, że borowiki na schwał, to same spod ściółki wychodzą! — zarechotała i rozłożyła szeroko ramiona. — Las pana Massowa, ale grzyby nasze! Bo on tu nie chodzi, nie chodzi. Po co jemu borowiki, jak jego stać, by codziennie mięso jeść?
Sydonia podeszła bliżej i aż pokręciła głową z niedowierzaniem. Wolde zdjęła z pleców kosz; wokół niej aż roiło się od brunatnych kapeluszy. Borowik na borowiku. Przykucnęła przy niej i zaczęły zbierać.
— Panna Bork to schyla się jak jaśnie pani — nie przestawała mówić Wolde. — Plecy prościutkie, jakby kto z daleka patrzył, to by myślał, że ino chusteczkę haftowaną upuściła i musi tak, o, sobie swoje cacko podnieść.
— Czujesz ten zapach? — spytała Sydonia, bo nagle nozdrza wypełniła jej ledwie wyczuwalna, a mimo to ostra woń. Wolde pociągnęła nosem.
— Kocie szczyny — oznajmiła i uniosła brwi.
Sydonia odłożyła borowika, którego przed chwilą zebrała, i podniosła się, mimowolnie otrzepując spódnice. Znała ten zapach i nie, to nie był koci mocz, choć bardzo go przypominał.
— Smerwort — powiedziała, wskazując czerwone kolby dziwacznej rośliny rosnące pod rozłożystym bukiem. Ruszyła ku nim. Wolde rzuciła zbieranie grzybów i pospieszyła za nią.
— Nie, nie, nie — pokręciła głową i chwyciła Sydonię za ramiona.
— To trujak, nie wolno, nie wolno. Po co pannie Bork ten czerwony smród?
— Po nic — odpowiedziała Sydonia. — U nas mówili na tę roślinę smerwort. Albo aron.
— A u nas rulpwort albo kocie siki — z powagą oznajmiła Wolde. — Zatrucia, śmiertelne sraczki, pomieszania zmysłów. Nikomu to niepotrzebne. Lepiej skończmy zbieranie grzybów.
— Tak — powiedziała Sydonia. — Zbieraj, zaraz do ciebie dołączę.
Podeszła do rośliny i przykucnęła. Przyglądała się wystającym ze ściółki prostym, pozbawionym o tej porze roku liści, łodyżkom. I krwistoczerwonym jagodom ułożonym jedna nad drugą, w lśniącą kolbę; w niezwykły sposób przyciągającą uwagę i bezwstydną. Natura jest przedziwna — pomyślała i przypomniała sobie, że smerwort zwykle przestawał śmierdzieć, gdy kończył kwitnienie. Najwyraźniej gdzieś w pobliżu były jeszcze rośliny, które dopiero wypuściły kwiaty. Wstała i obeszła drzewo, by ich poszukać. Szła ze wzrokiem wbitym w ziemię i wtedy poczuła ciepło. Uniosła głowę, zobaczyła ją.
Olbrzymią kobietę, o skórze starej i pooranej jak kora drzew. Nagich, zwisających piersiach. Długich, rozczochranych włosach, spomiędzy których wstawały trawy i liście. Żółtym spojrzeniu.
— Mamuna — wyszeptała.
— Co mówisz? — zawołała Wolde, oczyszczając grzyby. — Zostaw, panno Bork, te kocie siki, nic dobrego z tego nie będzie.
Wielka kobieta przekręciła głowę i teraz wydawała się obserwować Wolde. Sydonia czuła ciepło na skórze idące wprost od Mamuny. Nie. Ona nie patrzyła na Wolde. Patrzyła gdzieś dalej, za nią.
— Co tak stoisz, panno Bork, jak wmurowana? — spytała Wolde Albrechts i uniosła głowę.
Sydonia stała pomiędzy nimi. Między Wolde a wielką kobietą, i doznawała dziwnego uczucia, jakby te dwie się nie widziały.
— No i czas na nas — oznajmiła Albrechts, wstając i wycierając ręce w spódnice. — Więcej mój koszyk nie pomieści, a panna Bork przecież kosza nie wzięła. Od tego ma służbę — zarechotała po swojemu.
Powoli, jakby nogi z trudem odrywały się od ziemi, Sydonia zrobiła kilka kroków w stronę Wolde i szepnęła do niej, wskazując ruchem głowy na Mamunę:
— Widzisz ją?
— Co? — rozejrzała się Albrechts. — Nic tu nie ma.
— Kobieta — wyszeptała Sydonia. — Tam.
Wolde Albrechts patrzyła w miejsce wskazane przez Sydonię. Patrzyła na wielką, nagą kobietę o starym ciele i żółtych oczach w młodej twarzy, i nie widziała jej.
— Mówiłam, żeby nie ruszać rulpworta — powiedziała i wytarła nos wierzchem dłoni. — Śmierdny kwiat pomieszał Borkównie w głowie, eee, ale wielka panna nie słucha prostej Wolde, co? — Albrechts założyła kosz na plecy, spojrzała na Sydonię z urazą i śmiało ruszyła w stronę Mamuny.
— Wolde! — Sydonia chciała przestrzec ją przed zderzeniem z Mamuną, ale Albrechts szła, jakby naprawdę jej nie widziała. — Uciekaj stąd! — syknęła Sydonia.
Wolde Albrechts zachichotała. Mamuna zniknęła.
— Gdzie niby mam uciekać i po co? — pociągnęła nosem Wolde.
Sydonia rozejrzała się zdezorientowana. Wciąż czuła to ciepło, lecz Mamuny nie było. Dogoniła Wolde.
— Nigdy nie słyszałaś o starej, leśnej kobiecie podmieniającej dzieci?
— Nie — wzruszyła ramionami Wolde Albrechts. — Ale wiem, że dzieci nie powinny się same włóczyć po lesie. Co innego młode panienki — zachichotała. — Albo takie damy, jak my. Gdzie moje zielone szkiełko? Kto mi teraz prawdę powie?
Sydonia pojęła, że Wolde nie mogła widzieć Mamuny, bo nikt jej nią nie straszył w dzieciństwie.
Jak zielsko rosną w nas widziadła, które nam zasiano do głów — pomyślała i mocniej owinęła się chustą.