Turniej cieni_Okladka_net

Gubernia kaliska, pałac w Wyszynie, dawna rezydencja Gurowskich, listopad 1843

 

Dopadł go kaszel tak gwałtowny, że między spazmem a spazmem nie mógł zaczerpnąć tchu. Zrobił krok w stronę okna, trzymając się jedną ręką ściany i rzężąc. Jeszcze dwa, trzy kroki. Palcami zahaczył odchodzącą od ściany draperię, uchwycił się jej histerycznie, jak tonący, i szedł, ciągnąc zetlały materiał. Cztery, pięć, świszcząc, walczył o oddech, a mimo to słyszał upiorny dźwięk prutej draperii i czuł, jak łamie sobie paznokcie. Sześć, siedem, wiedział, że nie może jej puścić. Dym wciąż wypełniał mu nozdrza, wdzierał się do płuc. Doszedł. Głową uderzył o zimną taflę okna. Szarpnął framugą. Rozeschnięte drewno ustąpiło i do środka wdarło się zimne, listopadowe powietrze.
Adam Gurowski oddychał nim, długo napawał się wilgotnym i zimnym wdechem, jakby to było bordo rocznik ‘29. A gdy doszedł do siebie, zaczął się śmiać. Śmiał się w korony bezlistnych drzew wyszyńskiego parku, w sterty butwiejących liści na kiedyś zadbanych trawnikach. Jego chichot odbijała powierzchnia pałacowego stawu, przypominająca brudną, błotnistą kałużę i ostatnia, na wpół zdruzgotana kolumna na podjeździe. Wreszcie skończył. Wytarł mokre oko wierzchem dłoni, potem ślinę z brody i nos.
– Filister z ciebie, Gurowski – splunął przez okno. – Taki z ciebie radykał, a bez sługi nawet w kominku nie potrafisz napalić!
Zamknął okno. Nadkruszony okap kiedyś wspaniałego kominka sali reprezentacyjnej, dawno nie czyszczony przewód kominowy i wilgotne drewno, które długo nie chciało się zająć. Nadymił, nakopcił, rozkaszlał się i ubrudził, ale wreszcie z paleniska strzelały płomienie. Otrzepał ręce, rozejrzał się i westchnął. Ot, dzieje upadku! Skruszony i zziębnięty powlókł się do kominka. Wyciągnął ręce, by się rozgrzać. Poruszył palcami w mitenkach gubernatorowej Pieszczurowej.
Pałac należał do rodziny Gurowskich od XVII wieku. Przejęli go po Grodzieckich, krótko po niesławnej śmierci ich córki. Staraniem Gurowskich zamek przebudowano, nadając mu pyszny kształt wspartego o baszty czworoboku okalającego wybrukowany dziedziniec. Wtedy we wschodniej wieży na piętrze mieścił się spichlerz, a na parterze wielkie kuchnie. W wieży północnej zbrojownia z prochownią, kordegarda dla straży, w południowej na dole były obszerne mieszkania służby, a zachodnią stronę zamku zajmowały sale reprezentacyjne i prywatne pokoje Gurowskich. Przed pałacem posadzono lipy, dęby i sprowadzone z Tyflisu platany. W czasie konfederacji barskiej zamek zamieniono w twierdzę, a broniący się przed Moskalami, by się nie dać żywcem, wysadzili północne skrzydło wraz z prochownią. Już go nie odbudowano, a potem za udział w insurekcji kościuszkowskiej ojciec Adama, Władysław Gurowski, został przez cara pozbawiony praw do Wyszyny i niezamieszkany zamek popadał w ruinę. Dawny ekonom ojca rozebrał zniszczone wybuchem skrzydło i tak, gdy Wyszyna znów wróciła do rodziny, z czworoboku zostały jedynie dwie pierzeje. Na odbudowanie zamku nie było ani wystarczających środków, ani czasu, wszak w powstaniu listopadowym walczyli wszyscy bracia Gurowscy, cała piątka, więc naturalną koleją rzeczy po upadku zrywu znów na rodzinne majątki spadła konfiskata. Mikołaj otrzymał amnestię i gospodarzył w Wyszynie i Kleczewie; Józef, współzałożyciel sprzysiężenia podchorążych, uratowany zeznaniami Wysockiego, wrócił do Rusocic; Bolesław, z którym Adam zakładał Towarzystwo Demokratyczne w Paryżu, nie doczekał powrotu do rodzinnego gniazda i zmarł w Berlinie, a najmłodszy, Ignacy, w powstaniu adiutant generała Skrzyneckiego, nie myślał o powrocie do kraju. Matka też nie chciała tu mieszkać, zatrzymywała się głównie u swej córki, a ich siostry, Marii, najczęściej w Prusach, czasami w Szwajcarii. Sprawy majątkowe Gurowskich miały się fatalnie, bo przed powstaniem nie dokonali podziału spadku po ojcu, a teraz nie mogli nim swobodnie rozporządzać, gdy jedni z braci byli objęci amnestią, a inni nie.
Adam mieszkał tu, w tej ruinie, od niemal dwóch lat, odkąd strzegący go Lucyfer Benckendorf dał mu zgodę na wyjazd do rodziny dla podratowania zdrowia. Po prawdzie, zgodę dostał na sześć miesięcy, ale nim termin minął, występował o jej przedłużenie, a szef tajnej policji przystawał na to, bo, jak sam Adam wiedział, nie mieli z nim co zrobić. Ubiegał się o pracę w Sankt Petersburgu. Odpowiedziano mu, że car się nie zgadza. Prosił o przeniesienie do Warszawy. Nie zgodził się namiestnik Paskiewicz. Gnił więc w ruinach Wyszyny, był niczym wapienny wykwit na zmurszałym murze, co się pazurami trzyma życia, choć ono mu się nie należy. W kolejnych listach Benckendorfa czuł narastającą niechęć do siebie. Jakby z miesiąca na miesiąc stawał się usychającym krzewem w ogrodzie. Rzadką i wyjątkową odmianą, która z niczyjej winy, powiedzmy, „na skutek wyjątkowo srogiej zimy” nie zdążyła się przyjąć. Zbyt cenny, by się go pozbyć; zbyt kłopotliwy, by użyć. Nie mieli z nim co zrobić, to jasne. Aż w końcu, zamiast Benckendorfa zaczął odpisywać mu Leoncjusz Dubelt, jego zastępca. Człowiek, którego Adam widział ledwie trzy razy w życiu, a którego dziwnej twarzy nie zapomni. Jeśli istnieją ludzie zdolni do wszystkiego, to Dubelt jest kimś takim, więc dzień, w którym to on, zamiast Benckendorfa, przejął korespondencję, stał się dla Gurowskiego wyraźnym sygnałem ostrzegawczym.
– Adamie! – od strony wejścia usłyszał głos Mikołaja. – Adamie!
– Jestem w sali balowej! – odkrzyknął i zaśmiał się, patrząc na strzępki wyblakłych draperii. – Zapraszam. Przyjmuję!
Młodszy brat odwiedzał go dość często i choć w młodości bili się do krwi, dzisiaj, po latach, Adam nawet lubił jego obecność. Wysoki i przystojny, o bokobrodach niezauważenie przechodzących z rudości w siwiznę, stanął w pozbawionej drzwi sali, strzepując z jedwabnego szala krople deszczu.
– Zawsze uświadamiasz mi, że jestem najbrzydszym z pięciu braci Gurowskich – powiedział Adam na powitanie – ale za to najsławniejszym!
– Już nie – wesoło odpowiedział Mikołaj. – Ignacy cię przebił. O nim i Izabelli co miesiąc znajdziesz coś w prasie. Odczyściłeś? – Mikołaj z uwagą przyjrzał się pojaśniałej tapicerce dwóch wysokich foteli. – Jestem zaskoczony. Myślałem, że masz dwie lewe ręce.
– Siadaj, możesz mnie chwalić na siedząco, w cieple bijącym od kominka, niczym z serca kochającej rodziny.
– Piłeś – raczej stwierdził, niż spytał Mikołaj.
– Nie, ale chętnie bym się napił.
– Dlaczego siedzisz tutaj, zamiast przyjechać do nas, do dworu? W tej ruinie prędzej czy później dopadnie cię gruźlica. Okropne przeciągi.
– Szybciej pożrą mnie szczury. Nie masz pojęcia, jakie wielkie są te, które widziałem w piwnicach.
– Dziwak z ciebie – Mikołaj poklepał go po ramieniu – tytuł hrabiowski podeptałeś, ale jak co do czego, wolisz zamek od dworu. Dziwak i hipokryta.
– Skończmy komplementowanie najstarszego z Gurowskich, powiedz, co u najmłodszego. Widuje się jeszcze z markizem de Custine?
Mikołaj sprawdził, czy na pewno fotel jest czysty, a potem usiadł wygodnie i wyciągnął nogi w stronę kominka. Odpowiedział po dłuższej chwili:
– Nie sądzę. W każdym razie, nic o tym nie wspomina w listach. Jeżdżą z Izabellą po Belgii i wiodą wystawne życie, na które nawet przy pensji przyznanej infantce przez jej ojca, króla Hiszpanii, z pewnością ich nie stać.
– Ignacy Gurowski jako mąż infantki hiszpańskiej Izabelli de Burbon! – prychnął rozbawiony Adam.
– A co? Wolałeś, gdy był kochankiem i utrzymankiem markiza de Custine? – ze złością odpowiedział Mikołaj. – Zresztą, właściwie masz rację. Sam nie wiem, co lepsze. Wiesz, co piszą? Że Izabella otwarcie zdradza Ignacego, że otacza ją rój wielbicieli. A przecież ona wcale nie jest ładna, mówiąc wprost, jest brzydka!
– Przestań, przestań. Wystarczy, że Ignacy jest piękny, a ona utytułowana.
Mikołaj zmierzył brata gniewnym spojrzeniem, ale widząc komiczne miny Adama, w końcu sam się zaczął śmiać.
– Pamiętasz, jak byliśmy mali? Ja byłem jednookim generałem, ty moim adiutantem, Bolesław i Józef oficerami, a Ignac zawsze był naszym jeńcem. Może to nasza wina? Całe dzieciństwo braliśmy go w jasyr. Dostał złe wychowanie, zresztą, jak my wszyscy. Ojciec nic innego nie powtarzał jak „ojczyzna”, insurekcja, Napoleon, powstanie i spójrz, Wyszyna dowodem na to, dokąd doprowadził ten nasz chory patriotyzm. Jak się konfederaci barscy honorem unieśli i pół zamku wysadzili w powietrze, byleby się nie poddać. Głupota, czysta głupota!
– Zamknij się – spokojnie odpowiedział Mikołaj, zdejmując szal – zamknij, bo to ty powtarzasz głupoty. Sam sobie to wymyśliłeś? Żeby swoje chore teorie podeprzeć?
– Co ty mówisz? – nie zrozumiał go Adam.
– Po pierwsze, nasz dziad nie był konfederatem barskim, tylko przeciwnie, stronnikiem Stanisława Augusta Poniatowskiego. Po drugie, to nie konfederaci wysadzili zamek, tylko rosyjski dowódca, Iwan Drewicz. A po trzecie, stało się to przypadkiem, bo Drewicz kazał spalić kościół w Wyszynie, a pożar przeniósł się na prochownie i to doprowadziło do wybuchu i zrujnowania skrzydła.
Adam chwilę mrugał jedynym okiem, patrząc na brata. Nie wiedział, co powiedzieć. Tak to było? To skąd on wziął swoją wersję?
– Trudno – powiedział polubownie – nikt nie jest prorokiem we własnym domu.
Mikołaj przyjrzał się mu i zupełnie poważnie zapytał:
– A właściwie, gdzie ty się czujesz jak w domu?
Adam Gurowski nie odpowiedział. Milczał. Nie chciał tej rozmowy, nie tu i nie teraz. Wolał kpiny brata, który choć nie rozumiał i nie zgadzał się z nim, to jednak, po bratersku okazywał mu miłość i przywiązanie, traktując całą tamtą sprawę jako rodzaj intelektualnego wybryku Adama. Po co to psuć?
– Masz dla mnie jakieś pieniądze? – spytał, zmieniając temat.
– Niewiele. A co, znaleźli się kolejni wierzyciele?
– Tak. Najśmieszniejsze jest to, że nawet własnymi długami nie mogę zarządzać, bo robi to za mnie kancelaria III Oddziału. Do nich kierowane są listy dłużne i kiedyś Benckendorf, a teraz Dubelt decydują, czy dług uznać, czy nie, a potem wedle tego potrącają mi z pensji, z której i tak ledwie co zostaje.
Mikołaj zaśmiał się twardo.
– Nie ma tego złego, bracie. Dzięki nim spłacisz długi, bo jakby sprawa zależała od ciebie, to w życiu byś ani grosza nie oddał.
– Jak bym miał z czego, to bym oddał. A tak? Co kwartał przychodzi pensja od Dubelta, muszę mu list za każdym razem piękny napisać, jak to dziękuję, że dostałem. A co ja dostaję? Trzysta siedemdziesiąt rubli raz na kwartał, z czego jedną trzecią potrąca Dubelt na długi. Spróbuj wyżyć za osiemdziesiąt rubli miesięcznie! Bez majątku, bez niczego. To nie jest możliwe.
– Nie jest – przyznał mu rację brat. – A za książkę nic ci nie dali?
– Tysiąc rubli nagrody, ale tylko raz. Teraz „Cywilizacja i Rosja” wyszła po niemiecku, w Berlinie. I przetłumaczono na niemiecki mą broszurę „L’avenir des Polonais”, ale ja już z tego grosza nie mam. Ja mam okazać wdzięczność, że wydają. Ot, co. A wiem, ile potrafią płacić pisarzom politycznym, Pieszczurow mi kiedyś powiedział, że Tołstoj, Schweitzer czy Goldman dostają kilkanaście tysięcy rocznie! A ja przecież z nich wszystkich najlepszy. Intelektualnie biję ich na głowę, po pijaku, na trzeźwo, kiedy chcę!
Mikołaj patrzył w ogień i nie odpowiadał. Ilekroć rozmowa schodziła na temat książek, brat wolał milczeć, niż powiedzieć, co myśli. Adam zmienił temat.
– Nie dostanę zgody na opuszczenie granic Rosji. Dostałem list od Dubelta, przeczytam ci.
Sięgnął do kieszeni i wyjął wściekle pomiętą przez siebie kartkę. Poprawił binokle i szukał wzrokiem tego miejsca.
– „Polecono mi Panu powiedzieć, iż hrabia Benckendorf nie sądzi, iż byłoby w Pańskim interesie, tak moralnym, jak i materialnym, umieścić się za granicą. Nie będzie Pan tam ani bardziej spokojny, ani nie będzie się Pan tam czuł lepiej niż dzisiaj, gdyż wydaje mi się, że niepokój, który Panem wstrząsa nieustannie, związany jest bardziej z Pańskim charakterem, aniżeli z Pańskim społecznym położeniem, będzie więc podążał za Panem wszędzie, gdzie Pan zwróci swe kroki”. – Znów zmiął kartkę i sapnął wściekle: – Znaleźli się znawcy mej duszy! Rozumiesz, Mikołaju? Szef tajnej policji orzeka o tym, jakim jestem człowiekiem!
– Ale on ma rację, Adamie. Ty od dziecka byłeś niespokojnym duchem i ciebie żaden wyjazd nie uleczy.
– Przestań. Gadanie! – żachnął się Adam.
– A ty sobie wyobrażałeś, że oni cię dobrowolnie wypuszczą? Rosja bierze, ale nie oddaje. Nie wiedziałeś o tym?
Adam nie odpowiedział. Nie chciał dzielić się z Mikołajem tym, o czym wiedział, i tym, co z tego rozumiał. Dzisiaj miał pewność, że jego rosyjska kariera mogła potoczyć się inaczej, bo po ukazaniu się „Cywilizacji i Rosji” w Petersburgu naprawdę był na wznoszącej fali. Chciał iść za ciosem, wdał się w memoriał o konieczności rusyfikacji polskiej młodzieży, ułożył plan kształcenia, które objąć miało szybkie, skuteczne i głębokie wynarodowienie z bezsensownej i zawsze złudnej polskości. Wszystko dla panslawizmu, wszystko dla urzeczywistnienia jego idei zastąpienia dawnej narodowości słowiańskością pod egidą Rosji. Planował wszechstronną unifikację, mógł być inżynierem ludzkich dusz, pierwszym kreatorem na poligonie złożonym z żywych ludzi, a wszystko trafił szlag, bo napotkał na opór najwyższych urzędników cara. Mikołaj I poszedłby na to, Benckendorf przekazywał, jak bardzo cara zajmują jego idee, jak fascynują odważne poglądy, ale urzędnicy? Nie. Bali się, nie rozumieli jego myśli. Rosja będzie krajem przyszłości, ale najpierw musi się pozbyć także własnej przeszłości. I teraz nie wiedzą, co z nim zrobić. Użyć jego talentu nie potrafią, a za dużo wie, by go zechcieli wypuścić. Będą więc trzymać go jak kot złowioną mysz w łapach? Szurnął nogą po nierównym bruku pałacowej posadzki. Kto jest myszą, kto kotem? – zaśmiał się ponuro do siebie. Wciąż jeszcze nie powiedział ostatniego zdania.
– Z czego się śmiejesz? – spytał Mikołaj.
– Z Benckendorfa. Z cara – odpowiedział Adam i pochylił ku bratu. – Chodź, poszukajmy tego fotela, on musi gdzieś być. – Oko zalśniło mu niebezpiecznie.
– Jakiego fotela? O czym ty mówisz?
– O fotelu obitym ludzką skórą. Nie wierzę, że go spalono. Schowali go. Może na strychu? Albo w starej wozowni? No chodź, zabawmy się. Znajdźmy diabelski fotel, usiądźmy na nim i sprawdźmy, czy i nas obejmie płomień szaleństwa panny Grodzieckiej.
– Przestań – Mikołaj otrząsnął się. – Przerażasz mnie.
Adam zaśmiał się i poklepał brata po ramieniu.
– Dałeś się nabrać! Naprawdę dałeś się nabrać.
– Ach, z tobą nie wiadomo – Mikołaj był zakłopotany – kiedy żartujesz, kiedy mówisz poważnie. A fotela nie ma, szukaliśmy tyle razy. Zresztą ekonom robił spis pod sekwestr, więc kazałem sprawdzić dokładnie.
– Widzisz? Wierzyłeś, że się znajdzie – tryumfował Adam, jakby znów mieli po jedenaście lat.
Wśród wielu legend o Wyszynie ta o fotelu była najbardziej ponura i, rzecz jasna, kompulsywnie zaprzątała wyobraźnię braci Gurowskich. Opowiadała o córce poprzednich właścicieli, którą rodzice chcieli wydać za szlachcica, którego nie kochała. Panna zadurzona była w jakimś ubogim młodzieńcu, więc jej narzeczony, by usunąć rywala, uwięził go w lochu. Dziewczyna, chcąc go ratować od śmierci, zgodziła się wyjść za szlachcica, w zamian za obietnicę uwolnienia kochanka. Jej narzeczony miał jednak inne plany i tuż po ślubie, zamiast go uwolnić, obdarł żywcem ze skóry, a potem wyłożył nią fotel. Mebel podarował młodej żonie i kiedy kobieta usiadła w nim, uświadomił jej, że znów znalazła się w ramionach ukochanego. Grodziecka oszalała z rozpaczy i rzuciła się z baszty do stawu. Całe swe dzieciństwo bracia Gurowscy szukali fotela, przeczesując najciemniejsze zakątki zamku.
– Na mnie już czas – Mikołaj podniósł się – odwiedzę cię niebawem. Może jednak się złamiesz i przyjedziesz do nas w niedzielę na obiad?
– Po co? Żeby wam zepsuć apetyt i resztę stosunków towarzyskich? Przecież ludzie tutaj mnie nienawidzą. Nie znajdziesz ani jednego sąsiada, który chciałby ze mną usiąść przy stole. Jak już podczas spaceru spotykam kogoś, to nie ma takiego, co by się nie odwrócił na pięcie i mnie demonstracyjnie nie ominął. Dziwią się, że śmiem żyć. O ileż zręczniej zachowałbym się, gdybym umarł, skoro rodacy skazali mnie na śmierć cywilną. Nie rób sobie kłopotu, Mikołaju. I tak okazujesz mi więcej sympatii, niż na to zasłużyłem.
– Skrucha? – ironicznie mrugnął do niego brat. – Nie mów takich rzeczy, bo zacznę się bać o ciebie. Gdy antychryst wyraża żal za grzechy, to koniec świata bliski.
– Albo ma w tym jakiś cel, którego nie przejrzałeś, bo jesteś zbyt prawy – zaśmiał się na pożegnanie Adam. – No, idź już. Chcę jeszcze popracować, a kradniesz mi światło. Do zobaczenia, Mikołaju.

Gdy został sam, przeniósł się do sypialni. Z pomocą brata wygospodarował w pałacu jeden pokój, do którego wstawili żeliwny piecyk i uszczelnili okna, tak że można tam było od biedy wytrzymać nawet zimą. Umeblował go zbieraniną pałacowych mebli, tworząc sypialnię, gabinet i garderobę w jednym. Wlokąc się teraz do niego, mijał szczury, które wciąż jeszcze na jego widok przemykały pod ścianami. Wiedział, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy to on przed nimi przylgnie do muru.
Zamknął drzwi, by odciąć się od przeciągów wyjących w całym zamczysku. Zapalił świece w kandelabrze podtrzymywanym przez tłustego, upiornie pogodnego amorka. Lubił patrzeć, jak kapiący wosk zalewa mu twarz, wydęty brzuch i nagie stópki. Wyobrażał sobie, że ciepły wosk pęta nogi amorka i więzi go na zawsze w tej niewygodnej, wygiętej pozycji. Powtarzał wtedy z satysfakcją:
– Ja jeszcze coś mogę, a ty do końca świata będziesz podtrzymywał świecznik.
I ta dziecinna przekora przynosiła mu ulgę. Jak i wiele innych rzeczy, którymi się nie chwalił. Otworzył szufladę biurka. Na samym wierzchu, owinięta w bezwstydnie brudną chustkę, leżała francuska książka z pornograficznymi rycinami. Wziął ją i przerzucił strony. Na czym skończył ostatnio? Na wymęczonym wytrysku przy wypiętych pośladkach podlotka podpisanego jako „Minion”. Bzdura. Zamknął spękane okładki, zatrzasnął szufladę. Niech mała Minion wije się w niespełnionej rozkoszy. Posprzątał na biurku. Odłożył na bok pruską gazetę, wyczytaną po trzykroć, i zasiadł do listu. Ile lat nie widział Heinego? Dziesięć? Osiem! A przecież był taki czas w Paryżu, gdy byli nierozłączni. W salonie Cristiny Trivulzio di Belgiojoso, zwanej wtedy „czerwoną księżniczką”, wspólnie poznawali czołowych redaktorów republikańskich gazet, działaczy tajnych węglarskich związków, saintsimonistów, furierystów i innych radykalnych filozofów epoki. Wtedy chciał jeszcze wskrzeszać Polskę przez spiski karbonarskie, które jak mniemał, ogarną całą Europę, ale ta fascynacja trwała krótko. Szybko zrozumiał, iż pomysły karbonariuszy są chybione, a im samym chodzi nie o ogólnoeuropejską rewolucję, lecz jedynie o wykorzystanie polskich węglarzy, cieszących się sławą doborowych żołnierzy, w walce o Włochy. Był zdecydowanie przeciwny wyprawie Sabaudzkiej i czyścił Towarzystwo Demokratyczne z wpływów węglarzy, bo wiedział, że ta droga prowadzi donikąd.
– Heine, przyjacielu. Jak zacząć list do ciebie po tych wszystkich latach? Jak dowiedzieć się, czy staniesz po mojej stronie? Czy darzysz mnie jeszcze przyjaźnią i czy potrafisz zrozumieć?
Bał się. Ten list naprawdę napawał go lękiem, bo niewiele miał wieści od swych dawnych, radykalnych przyjaciół, a te, które do niego dochodziły, sugerowały, że wszyscy odżegnują się od pamięci o nim, dzisiaj radcy tytularnym na pensji tajnej policji rosyjskiej. Poczuł, jak drżą mu palce, i by przerwać tę fanaberię strachu, wziął pióro i zaczął pisać.
List ten spowodowała ”Preussische Allgemeine Zeitung”, ta Twoja stara dobra przyjaciółka przyniosła mi niespodziewaną wiadomość, że ”Heinrich Heine, poeta, powrócił po trzynastoletniej nieobecności do Hamburga”. Stara dobra kuma, zamalowana, powycinana, tak jak tu krąży po kraju, obudziła mnie z apatii i wzbudziła moje pożądanie, by po ośmiu długich jak noc latach usłyszeć, jakież to ciepłe wiatry przywiały Cię do ojczyzny. Czyżbyś spotulniał? W ogóle kim jesteś? Wymyślasz na świat czy też upodobałeś go sobie takim, jaki jest? A może w ogóle zapomniałeś o moim istnieniu – czegóż bowiem nie zapomina człowiek, a zwłaszcza paryżanin. Co do mnie, czy uwierzyłeś, że skoro diabeł ucapił mnie za włosy, to ma mnie też w garści, czy też masz zaufanie do tego, cośmy wspólnie przeżyli, odczuwali i przemyśleli od lat podczas tych burz, a mianowicie, że mego pełnego harcapa diabeł w garści nie utrzyma?
Mieszkam w Wyszynie, w otoczeniu tak faustowskim, że Goethe by tego, co oglądam co dzień, nie wymyślił. Rodacy moi są tacy, jak byli – jakich znasz od dawna: wymyślanie jest przecież ich przyrodzoną właściwością. O nich więc niewiele i nic budującego powiedzieć nie można. Ostatnim miejscem, gdzie pożegnałem Europę, był Hamburg, tam też spotkałem Twoich drogich krewnych. A przecież, mimo bogatych doświadczeń, mimo krwi i grobów, wierzę wciąż jeszcze w moje sny fantastyczne, wciąż jeszcze mam nadzieję odnaleźć ciepło wśród lodów, uczucie w granicie. Dlatego wierzę też w to, w co tak wielu zwątpiło: w przyjazne wspomnienie twej duszy. Czy pamiętasz, jak razem czytaliśmy zawiłe wynurzenia Hadżi-Szejk-Ahmeda. Wierz mi, jeśli może zechcesz sobie wreszcie mnie przypomnieć, że mimo mrozu w życiu zewnętrznym, wewnątrz pozostał ten sam Adam, co w Berlinie i w Paryżu, i że siwy włos i łysina w niczym nie przyczyniły się do ostudzenia żaru wewnętrznego. Powiedz mi, choćby w paru słowach, czy i Ty pozostałeś w sercu dawnym Heinem, a to wystarczy mi znowu na osiem długich lat w tym martwym stepie. Ile przetrwałem, odkąd opuściłem osiem lat temu Europę – to ostatecznie niezbyt ciekawe. Powoli wydobywam się znów na powierzchnię. Prorok Daniel ponoć wpadł do lwiej jamy i cało wyszedł z niej, ale chętnie zobaczyłbym oblicze proroka, gdyby wpadł do niedźwiedziego barłogu.
Poprawił na „Niedźwiedziego Barłogu”. Pisał dalej.
Odpowiedz mi choć w dwóch wierszach, abym nie musiał dojść do smutnego przekonania, że w końcu ja sam jestem jeszcze najlepszy, co dla ludzkości nie byłoby powodem do zbyt wielkiej radości. Jeśli mi nie odpowiesz, to jesteś filister, peruka, szlafmyca, ja zaś mimo to Twój, jak zawsze, Adam Gurowski.
Odłożył pióro. Tak będzie dobrze. To go chwyci, zawsze go to brało. Nic więcej napisać nie może, wszak list jego przeczyta cenzura po tej i tamtej stronie granicy, to pewne.
Wstał, poszedł po resztkę koniaku, którą zostawił mu Mikołaj poprzednim razem. Znalazł brudny cynowy kielich. Kiedyś stał w kredensie, w jadalnym.
– Ty jeden zostałeś. Nikt cię nie ukradł, bo jesteś brzydki – powiedział, przecierając go szalikiem. – Jesteś tak brzydki, że nie będę z ciebie pił. – Odstawił go na bok i pociągnął wprost z butelki. Koniak rozlał się mu po gardle złudnym ciepłem. Z butelką w dłoni poszurał do biurka. Może coś jeszcze uda się dzisiaj napisać? Może trzeba było subtelnie, ale jednak wskazać? Heinrich Heine zawsze lubił Mickiewicza, nawet jeśli się nie przyznawał. Miał egzemplarz Konrada Wallenroda i czytał go, przynajmniej dwa razy. Bzdura. Rosyjscy cenzorzy czytali i po trzykroć, by umieć w korespondencji na wyrywki rozpoznać ukryte cytaty. Upił jeszcze łyk i pieszczotliwie pogładził ręką oparcie fotela.
– Ach, Heine. Co byś powiedział, gdybym ci pokazał fotel, w którym siedzę? Gdybym ci opowiedział jego długą i prawdziwą historię?
Wziął pióro i dopisał: „Niedźwiedzie polarne żywią się mózgiem ludzkim, który wysysają”.