Turniej cieni_Okladka_net

Zachodnia Syberia, marzec 1846

 

 

Minąwszy Solikamsk, ot, kolejne z drewna pobudowane miasto, Rufin zmienił legendę swej podróży. Już nie był robotnikiem idącym do solikamskich warzelni soli, teraz, korzystając z podpowiedzi gospodarza, stał się bohomolcem pielgrzymującym do Sołowieckiego Monastyru, by oddać cześć świętemu Zosimie. Póki szedł szlakiem po zamarzniętej rzece Kamie, było mu raźno i wygodnie. Raz po raz spotykał grupy pielgrzymów, a gospodynie po drodze widząc bohomolca, wciskały mu w rękę po parę kopiejek, by się w ich intencji pomodlił. Wtedy o imię pytał i kiwając poważnie głową, intencję zapamiętywał. One zaś, widząc, iż z niego wyjątkowo pobożny człowiek, chleb zwinięty w płótno dodawały od siebie.
Pilnował trzech rzeczy: nie zejść z traktu, nie przemarznąć na kość i nie zostać bez kawałka chleba. W tych, zdawało się, bezkresnych puszczach, siedziby ludzkie i izbuszki były rozmieszczone nieregularnie i nie mógł mieć żadnej pewności, że przez dwa, a nawet trzy dni nie przyjdzie mu wędrować w całkowitej głuszy. Doświadczył już chwil, w których omal nie umarł z mrozu i głodu, teraz pilnował, by nie było takich więcej.
Pewnego dnia zatrzymał się w izbuszce, lecz nie na noc, ale w ciągu dnia, bo tak mu akurat na drodze wypadło. Potrzebował się wysuszyć i przebrać. Zrzucił więc z siebie odzienie, rozwiesił do suszenia, a sam, w koszuli tylko, położył się na przedpułapie, by odpocząć. Gdy wdrapał się na górę, zrozumiał, że czegoś mu brakuje. Głowa! Nie miał peruki! Gorączkowo przeszukiwał worek, każdą rzecz przetrząsał. Nie ma. Zginęła. Przypomniał sobie, jak ją w drodze raz po raz zdejmował z głowy, bo mu dokuczało robactwo. I to był ostatni raz, kiedy pamiętał, że miał perukę w dłoni. Zgubił, po prostu zgubił. Tak się z tej peruki cieszył, bo znacząco zmieniała jego wygląd, a teraz jej nie ma. Zamiast zasnąć i odpocząć, przewracał się z boku na bok, zmartwiony i raz po raz dotykał dłonią gołej, niestety, głowy. Wtedy zadźwięczały dzwonki.
Rufinie Piotrowski, jesteś pechowcem. I chyba już jesteś zgubiony — pomyślał i sięgnął po sztylet ukryty w bucie. Jego na szczęście nie stracił. Udawał, że śpi, ale spod zmrużonych powiek obserwował, co się dzieje. Do środka wszedł major piechoty i czynownik, obaj pod medalami, w paradzie.
— Herbaty zaparz! — rozkazał major gospodarzowi.
— Nie mam, dostawa będzie za parę dni — odpowiedział tamten.
— Dureń! — żachnął się czynownik. — Nie będziemy tu siedzieć i czekać na twoją herbatę! A co masz?
— Ryby suszone, barszcz, chleb, ale czerstwy.
— Wybieram fajkę! — zaśmiał się major i po chwili w nozdrza Rufina wpadła woń dymu tytoniowego.
Usłyszał szuranie krzesła odstawianego od ławy.
– Wytrzyj to – z odrazą powiedział czynownik.
Po odgłosach zrozumiał, że obaj przybysze usiedli.
– Dwa błędne tropy. Gubernator będzie zły. Jak to możliwe, żeby mieli rysopis zbiega, a mimo to zatrzymywali ludzi całkiem niepodobnych? Przecież napisane jak wół: łysy z brodą. Toż brodę mógł zgolić, ale włosy mu nie urosły!
Rufin przestał oddychać, zaciskał palce na rękojeści tatarskiego sztyletu.
– Ja się Gorczakowa nie boję – odpowiedział na to major – ja się, panie Iwanow, boję jedynie Leoncjusza Dubelta. Jego rozkaz był jasny: zbiega znaleźć i tropić. Sprawdzić, dokąd nas zaprowadzi. A tu ani zbiega, ani dobrego tropu. Powiadam panu, Iwanow, łby polecą i daj Boh, niech to nie będą nasze!
— To co mam podać? — odezwał się skonsternowany gospodarz.
— Nic! Zjemy gdzie indziej. Brudno tu. — W głosie majora zabrzmiała pogarda.
Rufin usłyszał kroki ich podkutych butów. Wyszli i po dzwonkach domyślił się, że odjechali w stronę przeciwną do tej, w którą jemu należało iść do monastyru. Leżał długo, nasłuchując, czy nie wracają, bojąc się już odetchnąć z ulgą i nie wierząc we własne szczęście. Dostał nie tylko przestrogę, że go szukają, dostał i informację: że mają go śledzić, a to było o wiele cenniejsze, bo znaczyło, iż nie tylko zatrzymania musi się obawiać.
Kolejne dni wędrówki były monotonne, żeby drogę uczynić znośniejszą, maszerując, modlił się w intencjach powierzanych mu wcześniej przez kobieciny, wszak grzech by było kopiejki i chleb przyjąć, a modlitwy zaniechać, nie przypuszczał wszak, że naprawdę przekroczy próg Sołowieckiego Monastyru.
Wreszcie zaczął mieć wrażenie, że las staje się nieco rzadszy, a droga szersza. Tego samego dnia napotkał na drodze wieśniaków z saniami, którzy go jako bohomolca kawałek podwieźli. Z nimi przejechał przez zakład skarbowy, ale ani on nie mówił, ani oni nie pytali, kto on zacz. Potem znów dzień samotnej pieszej wędrówki i znów trafiły mu się sanie, którymi chłop wracał do domu, do miasteczka, które nazywało się Noszel. Nieduże i drewniane, pobudowane nad rzeką, jak mu powiedziano, o tej samej nazwie.
— Jak rzeka z lodu puści, to statki ze zbożem będą tędy do Archangielska płynąć — powiedział chłop. — Dlatego wiosną wielu bohomolców do nas się schodzi, żeby się na te statki załapać i z nimi przez Wielki Ustiug i Archangielsk na Wysypy Sołowieckie przedostać.
Piotrowski pomyślał, że może tak właśnie powinien zrobić, lecz kiedy pokręcił się po mieście, zmienił zdanie. Bohomolcy byli, owszem, ale ledwie kilku, bo jeszcze dużo czasu zostało do puszczenia lodów. Siedząc w miasteczku pośród tak małej grupy pielgrzymów, narażał się na zwrócenie na siebie uwagi. Nie było rady, musiał iść dalej.
Monotonia wędrówki, monotonia jej trudu, była przerywana tylko przechodzeniem przez wsie albo przypadkowym spotkaniem w drodze. A to chłop, który wracał saniami z piwnicy leśnej, w której trzymał płody, obdarował go kilkoma rzepami, a to w izbuszce usłyszał opowieść o grasującym po lasach niedźwiedziu, a to znowuż sanie z dzwonkami i żandarmami minęły go, nie zwalniając biegu. Prawdziwym wydarzeniem tamtych dni była rzecz dość błaha, lecz w jego sytuacji urastająca do rangi niemalże święta: łaźnia. Jednego wieczoru, przeszedłszy przez wieś, zapukał do domu położonego kawałek za nią, na uboczu. Gospodarz z gospodynią przyjęli go serdecznie.
— My Wiatczanie — powiedział chłop wolno i wyraźnie.
Wiatczanie zamieszkiwali gubernię permską i byli ludem pochodzenia fińskiego. Ponoć dalej na północ, bliżej Archangielska, mieszkał jeszcze należący do tej samej grupy szczep Zyrian. Wszyscy oni mówili własnymi językami, tak różnymi od słowiańskiego, że zrozumieć ich było niepodobna. Gospodarz posługiwał się także rosyjskim, choć słychać było w wymowie, że to dla niego język obcy. Piotrowski pokazał im paszport, bo widział, że niepiśmienni. Byli usatysfakcjonowani. Zresztą jako bohomolec spotykał się jak na razie wyłącznie z zaufaniem. Nim jednak zasiedli do wieczerzy, gospodarz oznajmił:
— Ja w sobotę zawsze idę się wyparzyć. Jeśli chcesz, Ławrentyj, chodź ze mną.
Rufin z radością na to przystał, bo odkąd wyruszył z jekateryńskiego zakładu, z dobrodziejstw prawdziwego mycia nie korzystał. Łaźnia była maleńka, z kloców drewna zrębowo pobudowana, z pułapem, ale bez podłogi i dachu. W piecu kamiennym, szerokim, długim i wysokim na trzy stopy paliło się drewnem, ale komina nie było, jednym słowem, łaźnia była kurna. Kiedy kamienie dobrze się już rozgrzały, lali na nie zimną wodę i ogarniały ich tumany pary rozchodzącej się po izdebce. Wyszedł stamtąd czysty i lekki, z głową odurzoną od pary. Na pożegnanie Wiatczanin powiedział mu:
– Musisz dojść do miasta Wielki Ustiug, nim Dwina zacznie rozmarzać. I Rufin po kilku dniach zrozumiał, że to może być już każdego dnia.
Najwyraźniej nadchodziła już wiosna. W dzień słońce przygrzewało mocno, śnieg się topił, a drogę gdzieniegdzie przecinały rwące strumienie. Rufin brnął więc po kolana w błocie. W nocy mróz chwytał potężny i rankiem drogi były skute lodem, a właściwie gołoledzią. Za dnia zdarzał się mokry śnieg, który przemoczywszy odzienie wędrowca, zamarzał wieczorem. Wiedział, że nawet noclegi w lesie wkrótce staną się niemożliwe, jeśli także tam śnieg puści i zamieni się w błoto. Słowem, podróżowanie robiło się coraz trudniejsze.
W tym pośpiesznym marszu pewnego dnia Rufin zobaczył chatkę leżącą dość daleko od drogi, a że chleb mu się kończył, zboczył do niej, by uzupełnić zapasy. Gospodarz, stary, ponadsześćdziesięcioletni, z długą siwą brodą był tak wysoki, iż wydał się Rufinowi niemal olbrzymem. Spojrzał na przybysza nieżyczliwie, a może tylko nieufnie, lecz do domu wpuścił. W izbie prócz niego była młoda, może osiemnastoletnia dziewczyna, bardzo ładna, o łagodnej twarzy. Kołysała dziecko, podśpiewując mu cicho.
Na stole stały miski z barszczem i kaszą i najwyraźniej dziad się właśnie posilał, pora też zresztą była na obiad.
— Czy mogę u was odpocząć trochę i kupić chleba na drogę? — spytał.
Dziad skinął głową i pokazał mu miejsce na ławie, ale nie przy stole. Rufin usiadł. Dziecko rozpłakało się i dziewczyna powiedziała, że musi się teraz nim zająć. Gospodarz zaś wrócił do przerwanego obiadu. Zjadł, otarł usta dłonią, odsunął puste miski.
— Chleba, powiadasz? — Okruchy kaszy zostały mu w długiej brodzie. — A ile chcesz?
— Choćby dwa funty, jeśli macie.
— Mamy. — Dziad spojrzał na dziewczynę, ale ta była pochylona nad kołyską, więc wstał i poszedł po chleb. — To będzie piętnaście kopiejek, za dwa funty — powiedział i podał chleb Rufinowi.
Drogo, drożej niż w izbuszce położonej na górskim szczycie. Ale co robić. Nie będę obrażał gospodarza, kupię — pomyślał Rufin i wyliczył kopiejki. Był głodny, więc usiadł na ławie i zaczął łamać chleb i jeść.
— Może kwasu? — zapytała dziewczyna, która uśpiwszy dziecko, odeszła od kołyski.
— Chętnie — odpowiedział Rufin i nie uszło jego uwagi, że dziad zmierzył ją nieprzychylnym wzrokiem. Ona jednak udawała, iż tego nie widzi, i prócz kwasu przyniosła mu soli do chleba. Podziękował i jadł dalej, ze smakiem.
— Z daleka tak idziesz? — zapytał gospodarz.
— Z daleka, z tobolskiej guberni.
— I co, wierzysz, że święci wynagrodzą ci taką wędrówkę? — W głosie dziada dało się wyczuć drwinę.
— Nie na tym świecie jest nagroda dla bohomolca — odpowiedział Rufin, jak przystało na pielgrzyma.
Dziad wzruszył ramionami i prychnął, po czym wstał, zarzucił na szerokie plecy kożuch i wyszedł z domu. Ledwie się drzwi za nim zamknęły, dziewczyna zerwała się od kołyski i wskoczyła lekko na ławę, stanęła na palcach i sięgnęła z półki dwa duże pszenne pierogi. Jednym susem przypadła do Rufina i nic nie mówiąc, schowała mu je głęboko w zanadrze, pod kożuch. Zwinna niczym sarna, usiadła znów przy kołysce i zaczęła nią rytmicznie kołysać. Gdy podniosła wzrok na Rufina, oczy miała pełne łez i współczucia. Przyłożyła palec do ust, nakazując mu milczenie. Sama zaś zaczęła nucić dziecku, jakby nic się nie wydarzyło.
Kiedy po chwili drzwi chaty skrzypnęły, otarła szybko wierzchem dłoni łzy z policzków i spuściła głowę. Dziad obrzucił ich uważnym spojrzeniem, rozebrał się i usiadł na ławie. Rufin, któremu wzruszenie dławiło gardło, odczekał chwilę, po czym wstał, pożegnał się, podziękował za gościnę i wyszedł. Widział drobną sylwetkę dziewczyny pochyloną nad dzieckiem, lecz nie mógł zobaczyć jej twarzy, bo dziad stanął w drzwiach jakby celowo. Piotrowski pokiwał głową i na odchodnym powiedział głośno, by słyszała:
— Będę się za was modlił, dziękując za gościnność.
Kiedy odszedł od domku na tyle daleko, że przysłoniły go drzewa i nie mógł być zauważony z chaty, wyjął z zanadrza pierogi, by je do worka przełożyć. Były pszenne, pięknie wypieczone, z masłem i serem. Łzy same mu poleciały na ten dar, za który być może dziewczynę spotka kara, jeśli surowy dziad wszystko odkryje. Gdy wieczorem, a potem jeszcze następnego dnia jadł te pierogi, wciąż o niej myślał, o tym, że nie znając jego prawdziwej sytuacji, wyczuła potrzebę, w jakiej się znalazł, i mając jak najlepsze intencje, ukradła dla niego te pierogi. Jakaś melancholia biła z tego uczynku, może desperacja?
Smutny nastrój towarzyszył mu w podróży przez kilka dni, aż wreszcie ze wzgórza, przez które wiódł gościniec, Rufin zobaczył rzekę pokrytą lodem i nieopodal wielkie miasto z mnóstwem sterczących w niebo wież cerkiewnych. Westchnął dziękczynnie do Boga.
— Chwała Panu! Zdążyłem przed roztopami!
To był Wielki Ustiug.
Kiedy zszedł ze wzgórza i, podobnie jak tłum śpieszących we wszystkie strony ludzi, przeszedł przez zamarzniętą Dwinę, kierując się do miasta, zrozumiał, iż jego radość była nieco przedwczesna. Zdążył przed roztopami, jak mu radzili, ale rzeka wciąż była skuta tak grubym lodem, że w tę i we w tę jeździły nią ładowne sanie. Nic też nie zapowiadało, aby mogła nagle rozmarznąć i stać się spławna. A przecież jego plan zakładał, że popłynie jedną z barek, których tu ponoć będzie mnogość, jak to zwykli czynić bohomolcy, aż do Archangielska. Zasmucił się. Wszedł do miasta przez nikogo niezatrzymywany. Brnął w zalegającym szerokie ulice błocie, sięgającym gdzieniegdzie kolan.
Los mój ciężki! — myślał ponuro. — Iść piechotą samemu do Archangielska niepodobna, bo w lasach śnieg topnieje i po gościńcach płyną rwące strumienie. A Dwina jak stała pod lodem, tak stoi, więc barki nie ruszą! Co robić? Zostać tu? Ale jak długo przyjdzie mi czekać? Miasto to nie las, gdzie się można w śniegu zagrzebać i skryć, miasto to groźba wykrycia!
Jakby na potwierdzenie jego smutnych myśli na wprost, środkiem ulicy szło na niego dwóch żołnierzy pod bronią.
Boże w niebiosach! Tak tu ich wszędzie mało, od Wierchoturii ich nie widziałem i proszę, masz ci los! Patrol!
Przygarbił plecy, nos wsunął w kołnierz kożucha i szedł, nie zwalniając kroku, jak bohomolec, statecznie. Żołnierze minęli go, nie zwracając nań najmniejszej uwagi. Rufin, spocony ze strachu, nie śmiał się wyprostować, szedł wciąż przed siebie, patrząc tylko pod nogi, w chlupiące błoto. Ulica, którą zmierzał, wpadła w nieregularny kwadrat rynku czy też raczej placu. Podniósł głowę, upewnił się, że żadnych mundurowych nie widać, i rozejrzał się dookoła. Wszędzie domy i sklepy, wszystko drewniane. Ludzi sporo, każdy śpieszył za swymi sprawami.
Dokąd iść, co robić, w którą stronę się teraz zwrócić? — myślał umęczony.
Ze sklepu, przed którym się był zatrzymał, wyszedł młodzieniec, ubrany z mieszczańska, choć bardzo skromnie. Na plecach miał nieduży worek mąki. Podrapał się po głowie pod czapką i jego wzrok padł wprost na Rufina.
— Bohomolec? — zapytał pogodnie.
— Ano, bohomolec — odrzekł Piotrowski.
— Do Sołowieckiego Monastyru?
— Do Sołowieckiego — odrzekł smutno Rufin.
– A pomożesz mi pan to przeczytać? – Wyciągnął przed nos Rufina brudny i wygnieciony karteluszek. – Batiuszka nakazał mi tego człowieka odnaleźć, jak tylko do Wielkiego Ustiuga dotrę, a ja nijak…
– Paweł Antonowicz Abramow, kupiec żelazny, Rynek 27 – odruchowo przeczytał Rufin.
Młodzian spojrzał na niego bystro i Piotrowski już wiedział, że źle zrobił. Nie powinien umieć czytać!
— No i bardzo dobrze. Teraz raz-dwa Abramowa odnajdę. A kwaterę już masz? – dziarsko zagadnął chłopak.
— Nie, dopiero co przyszedłem.
— To się dobrze składa! Chodź ze mną, ja stoję z kilkunastoma u jednej gospodyni, ale dla ciebie też się miejsce znajdzie! Jestem Maksym, z wiatskiej guberni, z miasta powiatowego Urżuma! — powiedział z dumą i poprawił worek na plecach. — Gospodyni dobra kobieta, chleb nam piecze i strawę warzy. Właśnie nakupiłem mąki na chleb! Chodźmy!
Wszystko stało się tak nagle, że Rufin tchu nie zdążył dobrze złapać. W pierwszej chwili chciał uciec, bo bał się demaskacji, ale Maksym mówił cały czas, bez przerwy i sadził przez błoto długimi, wprawnymi krokami. Jego nieodparty urok ciekawskiego młodzieńca rozwiał obawy Rufina.
— Ja też do Sołowieckiego Monastyru! Panienko Przeczysta, ile mi ojciec opowiadał o tamtejszych cudach! Trzeba się było wybrać, jak nic! Jak nic! My tam u gospodyni już drugi tydzień siedzimy, ciasno trochę, ale w końcu bohomolec nie kniaź, prawda? — roześmiał się. — Właśnie, jak ci na imię, dobry człowieku? Bo ja jestem Maksym, z miasta Urżuma, powiatowego miasta! Mówiłem już?
— Ławrentyj — przedstawił się Rufin. — Ławrentyj Kuzmin, z tobolskiej guberni.
— A ja z wiatskiej. Gospodyni nasza chleb piecze dobry, ale jak ładnie poprosisz, to ci nawet pieroga upiecze! Ławrentyj, w życiu tak dobrych pierogów nie jadłem, jak tu! Tylko trzeba jeść, póki ciepłe, bo na drugi dzień robią się jak wydmuszka, o tak ściśniesz i jakby tam wcale ciasta nie było! Mąkę i kaszę kupujemy sami, a jak ktoś chce zjeść coś lepszego, to też musi kupić i gospodyni przynieść, a ona nam gotuje. Ciasno, bo ciasno, ale jednego dnia dusimy się jak śledzie, drugiego ten czy tamten sobie pójdzie i zaraz się robi miejsce. Ja już ze trzy razy na ławie spałem, bo tak to na ziemi, ot, płaszcz sobie podłożysz i wyspać się można.
— A barki kiedy ruszą? — Rufinowi cudem udało się przebić przez słowotok młodziana.
Maksym roześmiał się od ucha do ucha.
— No nie przed Wielkanocą! Toż zaraz się zacznie Wielki Tydzień, potem, jak słonko dobrze przygrzeje, to może i w dwa, a może i w trzy tygodnie lód puści. Tak ci powtarzam, co ludzie mówią. A najwięcej to wiedzą flisacy, bo prócz bohomolców miasto pełne flisaków, którzy już za robotą tu przyszli. U nas w domu, to jest u gospodyni, dwóch takich siedzi, to oni co dnia, rano i wieczorem, chodzą nad Dwinę i sprawdzają, dzisiaj mówili o trzech tygodniach. Pożyjemy, zobaczymy, prawda, Ławrentyj?
Trzy tygodnie. To długo. To bardzo długo — pomyślał Rufin, ale nie mając lepszego pomysłu, postanowił czekać.
Gospodyni okazała się serdeczną kobietą, przyjęła Rufina pod dach, jak zapewniał Maksym, o paszport nie pytała. Młodzian zaś przedstawił go bohomolcom, jakby się znał z Rufinem od dawna.
— To Ławrentyj Kuzmin, z tobolskiej guberni, do Sołowieckiego Monastyru zmierza, jak my wszyscy!
Miejsca w izbie było niewiele. Tłok, ścisk i jak Rufin mógł się domyślać, towarzyszki ludzkiej ciżby, znienawidzone przez niego, pluskwy. Ale nie było co narzekać. Cieszył się, że ma dach nad głową, towarzystwo bohomolców i gospodynię, która paszportu nie chce oglądać. Jedynym jego zmartwieniem był lód na Dwinie, ale na to akurat wpływu nie miał żadnego.
— Mówią, że ze dwa tysiące pielgrzymów jest w mieście — uświadomił go Maksym i ta wiadomość także uspokoiła Rufina. W takim tłumie łatwiej mu będzie przeczekać. — A najwięcej z wiatskiej guberni! Ja jestem z wiatskiej, mówiłem ci? Z powiatowego miasta Urżuma!
Chwała Bogu, że z tobolskiej mało — westchnął w duchu Rufin.
Dzień wszyscy bohomolcy wiedli tak samo i Rufin, nie chcąc od nich odstawać, ćwiczył się w pobożnej pilności. Na jutrznię i nieszpory chodził z całą grupą do cerkwi, trzymał zapalone świece, żegnał się po rosyjsku i bił pokłony. A co najgorsze, ale nieuniknione, całował, jak inni, popa w pierścień. Umiał po rosyjsku całe Ojcze nasz i połowę Zdrowaś Mario, ale Wierzę w Boga znał tylko z pierwszego zdania. Wiedząc, iż lud rosyjski, głęboko pobożny, ale często nieoświecony, sam nie wie, co w modlitwach mruczy, Rufin, chcąc w oczach innych nadrobić pobożnością, bił pokłonów więcej niż inni. W duchu bowiem przygotowywał się na to, że gdyby pop chciał go z Wierzę w Boga odpytać i stwierdziwszy nieznajomość modlitwy, podważał jego pielgrzymią pobożność, to inni dadzą świadectwo, że: „Ławrentyj jest bogobojny, bo pokłonów bije najwięcej”.
Szczerze mówiąc, łatwiej to było wymyślić, niż zrobić. Rufin nie raz widział starych i młodych, bijących po sto pokłonów, ale za pierwszym razem nie mógł dojść nawet do pięćdziesięciu, taki to był wysiłek. Z czasem wprawił się i nim nastała Wielkanoc, doszedł do stu pokłonów. Więcej niż stu już nie próbował, bo bał się z kolei nadmierną pobożnością w oczy kłuć. W duchu cierpiał z początku bardzo. Za każdym razem musiał sobie powtarzać, że każdy chrześcijanin, czy to w synagodze, czy w meczecie, czy w cerkwi, jeśli cześć jedynemu Bogu Stwórcy oddaje, to czyni to w zgodzie ze swym sumieniem. Ale sam przed sobą wstydził się, iż z racji swego położenia musi ten religijny teatr czynić.
Dopiero gdy trafił do cerkwi Świętego Michała, kiedy tamtejszy pop, człowiek o pięknym, jasnym obliczu, na którym znać było odbicie najgłębszej wiary, stanął po skończonej jutrzni przed ołtarzem i wielkim głosem zakrzyknął: „Gospodi Isusie Christie, Synie Bożyj, pomiłuj nas grzesznych!”, coś w duszy Rufina pękło. Ten człowiek, ten szczególny kapłan przedarł się do serca Piotrowskiego z przekazem czystym i głębokim. Dzięki niemu Rufin poczuł, iż on, katolik, może szczerze modlić się w cerkwi i pozostać w swej modlitwie prawdziwy i czysty. Odtąd czy na jutrznię, czy na nieszpory najchętniej chodził do Świętego Michała. Z czasem dowiedział się, iż pop, który tak wielkie wywarł na nim wrażenie, przyjechał z Petersburga, gdzie jest bardzo szanowany i wprost mówi się o nim, iż jest to człowiek równie wielkiego ducha, jak i powołania.
Krótko po tym, jak Rufin przybył do miasta Wielki Ustiug, nastał Wielki Tydzień. Zwyczajem jest, co mu Maksym ze trzy razy powiedział, a czwarty powtórzył, że w tym czasie każdy jeden, a bohomolec szczególnie, musi się wyspowiadać. To był ambaras. Rufin pojęcia nie miał, jak popi spowiadają, i w ten oto sposób mógł się raz-dwa wydać. Poza tym spowiedź dla niego była święta i nie chciał w żaden sposób tej świętości złamać. Raz, raz jeden w życiu odszedł od konfesjonału bez rozgrzeszenia i do dzisiaj nosi piętno w sercu. Było to wtedy, przed rewolucją. Rufin, młody, gorącego ducha, usłyszawszy od księdza takie zdanie, uniósł się honorem patrioty i za nic mając Boga, od spowiedzi odstąpił. I co? I skończyło się, jak skończyło. Haniebnym złożeniem broni, klęską rewolucji. I trzeba było wielu lat wygnania, tułaczki po Francji, goryczy emigracyjnej, by drogę do Boga odnalazł. Owszem, dyskutowano w Paryżu o fenomenie z mahometańskiej wiary, zwanym ketmanem, który pozwala muzułmaninowi w sytuacji nadzwyczajnego zagrożenia udać zaprzańca i przed niewiernymi, a jednocześnie łaski Allacha nie stracić. Ale to mahometańskie obyczaje, nie chrześcijańskie. Dla Rufina czarne było czarne, a białe musiało pozostać białe. Wiedział, iż za żadną cenę nie zadrwi z sakramentu spowiedzi. Nie ma takiej siły. Jak tylko tę decyzję powziął, przewracając się z boku na bok w ciasnej izbie, posłyszał, jak leżący obok dwaj bohomolcy, którzy tego dnia przybyli z guberni permskiej, mówią:
— Ja się już zeszłej niedzieli spowiadałem, więc drugi raz nie muszę.
— A ja dwa tygodnie temu, ale batiuszka prawił, że dwa tygodnie to wystarczy, zwłaszcza że nie grzeszyłem, więc takoż nie będę drugi raz chodził.
I Rufin pomyślał, że Pan Bóg jednak czuwa nad nim w każdej chwili. Gdy nazajutrz Maksym po raz kolejny ciągnął Rufina, by poszli się wyspowiadać, ten odrzekł:
— Młodzieńcze, ja się w Łalsku spowiadałem u popa. Nie dalej jak dwa tygodnie temu, bom zatrzymał się tam z powodu choroby. Czułem, że tylko wyznanie grzechów uzdrowić mnie może, i wierz mi, młodzieńcze, kiedym to uczynił, choroba ode mnie odeszła.
Maksym popatrzył na niego z podziwem, pokiwał głową i sam do spowiedzi poszedł, a wieczorem już wszyscy u gospodyni wiedzieli, że Ławrentyj jest świątobliwy mąż, co wymodlić potrafi uzdrowienie.
Wielki Tydzień upłynął mu na pokłonach i modłach. Rufin, jak tylko się dało, chadzał do cerkwi sam, by w cichej modlitwie odnajdować równowagę duszy. Całą noc spędził na nabożeństwie rezurekcyjnym, by o świcie, wraz z innymi powitać dzień Zmartwychwstania Pańskiego głośnym: „Christos woskries!”.
– Ławrentyj, a ty z monastyru to dokąd pójdziesz dalej?
– Wrócę do domu, do tobolskiej guberni.
– A mogę ja zabrać się z tobą, po naszej wielkiej przyjaźni? Widzisz, ojciec chce, bym pracę dobrą znalazł, a w tobolskiej to zakład na zakładzie.
Rufin pomyślał, iż powinien się od Maksyma jak najszybciej uwolnić, bo mogą z tego być kłopoty, ale co robić, skoro po Wielkanocy lody na rzece wyglądały tak samo jak przed nią? Chadzał tam codziennie, gdy spełnił zwykłe obowiązki bohomolca, to jest jutrznię, nieszpory i bicie pokłonów. Czasami zwiedział Wielki Ustiug, ale wtedy przyklejał się do niego Maksym, który nudził się czekaniem na roztopy jeszcze bardziej niż Rufin.
— Ławrentyj! Byś ty wiedział, jakie tu pieniądze są! Te domy — wskazywał ręką na najpiękniejsze budynki wokół rynku — należą do najbogatszych kupców. I te towary: i żyto, i pszenica, jęczmień, owies, len, konopie, łój, mięso solone, smoła, skóry surowe… — Oczy młodziana lśniły, kiedy wymieniał, co jeszcze składuje się Wielkim Ustiugu, nim załadowane na barki ruszy do portu w Archangielsku. — A z Archangielska wozi się tu rybę morską, najwięcej sajki. Jadł ty kiedy sajkę? Sajka, czyli sztokfisz, no jadł ty? I cukier z archangielskiej rafinerii wożą na całą Syberię. Wielki Ustiug to jest potęga, mówię ci, potęga! Ale wszystko się bierze z Dwiny. Bo widzisz, Ławrentyj, trzy rzeki: Noszel, Iug i Suchoma łączą się tu, dając początek północnej Dwinie. A Noszel i Iug to płyną z wiatskiej guberni, z której ja pochodzę. Suchoma z nich największa, prawda. Mówił jeden prykaszczyk, że władze chcą tu przenieść urzędy gubernialne z Wołogdy…
Spacery z Maksymem miały to do siebie, że Rufin mógł się od jednego młodzieńca dowiedzieć tyle, ile od połowy miasta. Ale prawdą też było, iż młodzian na dłuższą metę był towarzyszem aż nazbyt absorbującym. Starał się więc Rufin łagodnie wymówić od towarzystwa:
— Pójdę się pomodlić do cerkwi.
— A przecież jeszcze czas do nieszporów! Ach, wybacz, Ławrentyj! Ja zapomniałem, że z ciebie taki bogobojny człowiek! — Maksym złapał się za głowę, ale już mu się coś przypomniało i znów usta mu się nie zamykały. — A do której idziesz? Bo ja naliczyłem, że wszystkich razem jest tu dwadzieścia dwie! Dwadzieścia dwie cerkwie, widział kto? Klasztorów nie licząc!
Rufinowi w końcu udało się uwolnić od towarzystwa Maksyma, bo wymówił się, że właśnie do klasztoru czerńców chce się udać. Były ich dwa, jeden zakonników, obszerny, na żółto malowany, a drugi czernic, czyli zakonnic, na wzgórzu pod miastem. Do zakonnic nie chciał chodzić, bo wystarczyło mu raz, kiedy był tam z bohomolcami i zobaczył, jak młode zakonnice, niczym prawdziwe trzpioty, zamiast modlić się i psalmy śpiewać, chichoczą. Zupełnie to było nieprzystojne, mimo iż obok nich starsze zakonnice porządnie i pobożnie się modliły, to młódki na prawo i lewo głowami kręciły, jakby chciały sobie kogo tam wypatrzyć.
Ledwie zrobił kilka kroków po wyjściu z klasztoru czerńców, jak tuż przed nim wyskoczył roześmiany Maksym.
– Ławrentyj, chodź na żebry!
– Nie pójdę – powiedział Rufin, udając, iż wcale go widok młodziana nie zaskoczył.
Właściwie Maksym ciągał go nie tyle na żebry, ile na darmowe wieczerze. Otóż większość tutejszych kupców miało ten chwalebny zwyczaj chrześcijański, by głodnego nakarmić, a pragnącego napoić. I w swoich domach stołowali, stosownie do możliwości, od kilku do kilkunastu bohomolców, dając im za darmo obiad i wieczerzę. Robiono to z myślą o najuboższych pielgrzymach, takich, którzy na chleb nie mają, więc Rufin uznał, iż jemu się nie należy. Maksym jednak był innego zdania i albo sam, albo z kilkoma mieszkającymi u nich na te posiłki chętnie chadzał. W całym życiu Rufin nie widział tylu żebraków, co w Wielkim Ustiugu, i jednocześnie takiej dla nich miłosiernej życzliwości. Żebracy nie byli natrętni, nie wchodzili do domów, do izb. Pukali tylko w okno, mówiąc:
— Proszę o jałmużnę.
I co kto mógł, to dawał. Najczęściej nie pieniądz, lecz kawałek chleba lub pieroga. A jak kto nie miał, to odpowiadał:
— Niech Pan Bóg da. — I żebrak odchodził w pokoju.
– Oni – objaśniał Maksym – nie żebrzą z głodu, ale z lenistwa! Tego chleba, co uzbierają na ulicy, to przejeść nie dadzą rady, ale wiesz, co z nim robią?
– Co?
– A suszą i sprzedają na pudy jako suchary! Rozumiesz, jakie to zmyślne! A wiesz, kto najczęściej kupuje?
– Kto?
– Inni bohomolcy! Bo to najlepszy prowiant na barkę do Sołowieckiego Monastyru. Ale ty nie kupuj, Ławrentyj, kopiejek szkoda. Ty idź ze mną na żebry i sami sobie sucharów nasuszymy! Oj, co ty byś beze mnie zrobił, no co?
– No co?
– No nie wiem! – wybuchnął śmiechem Maksym. – A ty wiesz, Ławrentyj, że władze tutaj chciały żebrakom pomóc i wybudowały dla nich przytułek?
— To bardzo po chrześcijańsku — pochwalił Rufin.
— Ale czy ty wiesz, że żebracy się nie zgodzili? Bunt podnieśli, że się zamknąć nie dadzą, i miasto zrezygnowało! — Młodzian zaśmiewał się z tego, jakby jego chodzenie na wieczerze do kupców nie było inną formą żebraniny. — Mieli dostać mieszkanie, opał, jedzenie i nawet odzież, a oni: „Nie!”. Postawili się, bo z żebractwa lepiej im się żyje!
Rufin nie wiedział, co odpowiedzieć młodzianowi, zresztą Maksym nie był akurat z tych, którzy oczekują odpowiedzi, on wolał sam zabawiać towarzystwo własnymi opowieściami.
— Bunt żebraków! — śmiał się jeszcze, po czym zmienił temat, choć jemu samemu zdawało się, że w nim pozostaje. — Słyszałem dzisiaj na mieście, że w Polsce też bunt jakiś wybuchł! Słyszałeś?
Rufin zamarł.
— Nie wiem, czy duży, czy mały, czy też cała rewolucja, ale ponoć, tak mówili żołnierze z garnizonu, kilku powieszono, Polaków oczywiście.
Rufin był jak porażony, ale nic nie chciał pokazać po sobie. Uwolnił się od Maksyma i kręcił po mieście, wypytując to tego, to innego, nic więcej się nie dowiedział. Wszyscy powtarzali to samo: „bunt i szubienice” i nikt nic ponad to nie wiedział. Jedyne, co mu w tej sytuacji pozostało, to modlić się jeszcze żarliwiej.
Aby jakoś zabić czas oczekiwania na puszczenie lodów i odwdzięczyć się gospodyni za kwaterę, Rufin zaczął pomagać jej w domu, a z czasem pomagał też i jej mężowi. Stajnię czyścił, gnój wywoził, podwórze brzozową miotłą zamiatał i wodę nosił. A jak wołała pomoc do kuchni, to też chętnie przyszedł. Najbardziej lubił patrzeć, jak piekła pierogi. Brała na nie mąkę jęczmienną niespotykanej białości. Ponoć najpierw się jęczmień dobrze wysuszony pod kamieniem młyńskim obłupuje z łuski, potem się go miele i dwa razy przesiewa, stąd, jak rzekła gospodyni, mąka taka biała. Zarabiała z niej ciasto, ale nie na wodzie, lecz na kwaśnym mleku i odstawiała na noc, żeby rosło. Rankiem ciasto było tak rzadkie, że aby się nie rozpłynęło na łopacie, wałkowała cienki placek z ciasta żytniego, twardego, następnie zaginała mu brzegi w formę pieroga i do środka dopiero to wyrośnięte ciasto jęczmienne wlewała. A na wierzch raz sypała roztartego sera białego, raz dawała masła, a czasem i sera, i masła jednocześnie. Wszystkie te pierogi były wyborne, ale z serem i masłem najlepsze. Jak Rufin się urobił przy stajni albo przy wymiataniu obszernego podwórza i gospodyni wołała go do kuchni na ciepłego, prosto z pieca wyjętego pieroga, to nie było większej rozkoszy. Zamykał oczy i jadł. A, rzecz ciekawa, pieróg ten, tak pyszny, tak doskonały w smaku na ciepło, na drugi dzień po wypieczeniu rozsypywał się niczym piasek i ani cienia poprzedniego smaku nie miał.
– Ławrentyj – zagadnęła go pewnego dnia, wałkując ciasto. – A dobrze ty tego Maksyma znasz?
– No, bo ja wiem?
Gospodyni umączoną dłonią odgarnęła włosy, które jej wypadły spod chustki, i spojrzała na Rufina jakoś uważniej.
– Bo widzisz, Ławrentyj, on mnie się zdaje jakiś dziwny. Bardzo rozpytuje o ciebie i – ściszyła głos – w twoich rzeczach grzebał, jak w monastyrze byłeś. Ja tam nikomu źle nie życzę i ludzi o ich sprawy przeszłe nie pytam. Ale on, ten Maksym, od dwóch tygodni na ciebie czekał, przed twym przybyciem. I przepytywał innych gospodarzy, co bohomolców goszczą…
„Nie kazał zatrzymać, kazał tropić” – zabrzmiały mu natychmiast słowa majora w izbuszce i poczuł zimny pot na plecach. Podziękował gospodyni. Ona zatrzymała go, mówiąc:
– Posłuchaj uważnie, za kilka dni lody puszczą, a wtedy kupcy, właściciele barek, będą werbować do pracy. Biorą nie tylko flisów, ale i bohomolców zdatnych do roboty. Jeśli chcesz się od Maksyma uwolnić, nie chadzaj z nim do portu.
Rufin trzykrotnie przeżegnał się w podzięce, jakby ubielona mąką gospodyni była Matką i Boską Opatrznością, a ona patrząc mu prosto w oczy, powiedziała smutno:
– Raz wystarczy. Pan Bóg widzi i niech cię prowadzi dalej.
Wie, kim jestem. Wie, żem nie prawosławny. Przestrzegła mnie przed policyjnym szpiclem – pomyślał.
Potem zaś między innymi bohomolcami udając, iż nic się nie zmieniło, dyskretnie swój tobołek spakował. Nazajutrz w mieście zaroiło się od flisów i wszelkich innych chcących się do pracy na barkach nająć i wreszcie szóstego maja pojawiły się pierwsze barki. Kto mógł, biegł na brzeg rzeki, by to zobaczyć, bo to dla całego miasta był dzień wyczekiwany. A Rufin pierwszy raz coś takiego widział! Oto bowiem barki płynęły tuż za krą, a nawet między jej mniejszymi kawałami
– A gdzie to prykaszczyki na barki zapisują? – krzyczał jakiś chłop.
W tłumie Rufin zobaczył czuprynę Maksyma.
– Na rynku! – odkrzyknął mu drugi.
Rufin wdusił głowę w ramiona, wycofując się chyłkiem, chyłkiem i nagle wpadł w ludzką rzekę, w tłum, który rzucił się biegiem do rynku. Maksym zniknął mu z oczu.
Na rynku też tłok panował spory, ludzie poformowali niezgrabne ni to kolejki, ni to grupki. Rufin przyłączył się do jednej, bo zorientował się, że sami bohomolcy w niej stoją. Gadali sobie o żebraczym chlebie, o tym, kto ile w Wielkim Ustiugu czekał, o cudach sołowieckich, o tutejszych monastyrach, aż Rufin się w końcu zorientował, iż ni mniej, ni więcej, a stoi w kolejce do siedzącego przy stoliku prykaszczyka. Dzieliło go od niego jeszcze pięciu pielgrzymów, kiedy jeden po drugim, podsłuchawszy, o czym prykaszczyk mówił z tymi z przodu, przekazali do tyłu wiadomość:
— Biorą bohomolców do wiosła i do rudla…
— Ale płacą tylko piętnaście rubli asygnacyjnych za robotę do samego Archangielska.
— Ten tutaj to na dwie barki załogę zapisuje!
– Tylko piętnaście?! Zdzierstwo czyste!
Dla Rufina to jednak było aż piętnaście rubli i choć miał stracha, czy sprosta, to jednak pomyślał, że raz kozie śmierć, a wyjścia innego, niż uciekać od Maksyma, nie ma, i gdy nadeszła jego kolejka, najął się do pracy.
Prykaszczyk zażądał od niego paszportu, znów go to zbiło z tropu, ale że rekrutacja odbywała się w pośpiechu, w tłumie i zobaczył, iż tamten trzyma tych paszportów u siebie chyba ze sto, zamknął oczy i podał mu swój, to znaczy Ławrentyja Kuzmina. Prykaszczyk zerknął tylko na pieczęć, schował go do skrzynki z pozostałymi i już kolejnego bohomolca najmował. Wszystko stało się nagle, szybko, wręcz niespodziewanie. Wychodził na przechadzkę, by się czegoś dowiedzieć, a wracał na swą kwaterę już jako najęty do pracy.
Gospodyni niespokojna wyszła mu naprzeciw.
– I co? Dostałeś pracę?
– Dostałem.
– Maksyma nie ma. Pakuj się i znikaj. – Wcisnęła mu w rękę jego ulubiony pieróg. – Na drogę, niech Bóg prowadzi!
Pożegnał się z nią, wziął tobołek i chyłkiem przemykał w stronę rzeki, rozglądając się, czy gdzie Maksyma nie widać. Z tego pośpiechu zapomniał, że na podróż sam sobie musi jedzenie kupić. Skręcił w boczną uliczkę. Kupił ryby, mięso solone, chleb. A za rogiem, od jakiejś kobieciny jeszcze żebracze suchary.
Kiedy Rufin wdrapał się na pokład i spojrzał wzdłuż Dwiny, aż dech mu w piersi zaparło. Na wodzie stało blisko czterdzieści barek gotowych do wypłynięcia. Ta, na którą się zamustrował, zbudowana była z drewna w formie równoległoboku, na oko miała jakieś dwadzieścia pięć stóp szerokości i trzydzieści długości. Wewnątrz barki, niecałe dwie stopy od burty, był drugi czworobok, przykryty drewnianym, lekko spadzistym dachem. Tam właśnie była ładownia wysypana zbożem i jednocześnie pomieszczenie dla załogi. Cały ładunek przykryto porządnie matami zszytymi z rogoży i w wolnej przestrzeni, między ładunkiem a dachem, pokazano im miejsce, gdzie będzie się spało i chroniło przed deszczem.
Nie wypłynęli od razu, wciąż czekali na znak, kiedy Dwina będzie do żeglugi gotowa. Rufin niecierpliwił się, nerwowo obserwował nadbrzeże, czy gdzieś nie wypatrzy szukającego go Maksyma albo, co gorsza, Maksyma prowadzącego żandarmów. Uspokajała go tylko idąca w setki liczba barek na nadbrzeżu, która zdawała się mówić „Szukaj wiatru w polu”.
Wreszcie nastała chwila wypłynięcia; Rufin był tak szczęśliwy, że serce mało mu nie wyskoczyło z piersi. Gospodarz barki wezwał wszystkich na stanowiska. Na grzbiecie barki stanął nośnik i potężnym głosem zawołał:
— Sadis’, molis’ Bogu!
I wszyscy jak jeden mąż usiedli i pomodlili się. Po minucie zaczęli zamaszyście żegnać się znakiem krzyża i kłaniać, po czym wszyscy: nośnik, prykaszczyk, gospodarz, flisacy i bohomolcy wrzucili w nurt Dwiny po miedziaku, jakby kupując jej względy albo płacąc rzece za szczęśliwą podróż. Dla Rufina były to czyste gusła zabobonnego ludu, ale nie chcąc się za żadne skarby wyróżnić, i on, z wielkim nabożeństwem, wrzucił do wody dwie kopiejki. Odwiązano liny, podniesiono kotwicę i barka spokojnie wypłynęła. Rudlami odbijano leciutko i Rufin ucieszył się, że to łatwa robota. Płynęli w stronę Archangielska, w stronę wolności!