Turniej cieni_Okladka_net

Obóz szacha pod Heratem, lipiec 1838

 

 

Słońce grzało niemiłosiernie, na spoconym końskim grzbiecie pył zamieniał się w maź. Jan Witkiewicz nie chciał stracić ani dnia więcej; poganiał oddział, wiedział, że jak najszybciej musi doprowadzić posiłki pod Herat. Teraz, gdy udało mu się do układu z Dostem Mohammadem Chanem włączyć jego przyrodnich braci, władców Kandaharu, każda zwłoka w zdobyciu miasta była dniem po trzykroć straconym. Brytyjczycy zwielokrotnili naciski na szacha Persji, a ten, mocno znudzony przeciągającym się oblężeniem, w każdej chwili mógł zacząć się wahać. Jan wiódł ze sobą stu afgańskich wojowników zwerbowanych za własne pieniądze. To na ich czele gnał przodem, by jak najszybciej dotrzeć do Heratu.
Za nimi dwóch kandaharskich chanów braci – Kochendil i Rachandil – prowadziło dużo wolniej sześciotysięczną armię. Witkiewicz nie ufał ich zapałowi, nagradzał więc z carskiej kasy dopiero, gdy wykonali krok. Za dojście do Farah dziesięć tysięcy tomanów. Za dotarcie pod Herat obiecał im dwadzieścia tysięcy, już z kasy hrabiego Simonicza, bo zasoby, jakie dostał na podróż, wyczerpały się. Mechardil, trzeci i najmłodszy z braci, został w Kandaharze, by śledzić ruchy wojsk, zebrać prowiant, wzmocnić mury i przygotować miasto do obrony. Witkiewicz był pewien, że wsparty przez Brytyjczyków Szudża Szach uderzy, choć zakładał, że prawdziwa ofensywa nadejdzie dopiero następnej wiosny. Potrzebowali zdobycia Heratu, by Afgańczycy przekonali się w pełni do układu z Persją, by Kochendil i Rachandil mogli objąć miasto z ręki perskiego szacha, a Szudża stracił tym samym jedyny punkt oparcia.
Obóz wojsk perskich ciągnął się na milę pod Heratem. Gdy wjechali w jego obręb, Witkiewicz zatrzymał powietrze w płucach na dłużej. Zaduch niepochowanych ludzkich zwłok, roje much nad gnijącymi trupami ludzi, wielbłądów i koni. Ani jednego drzewa, krzaki dawno spalone w obozowych ogniskach, namioty żołnierzy brudne, stosy śmieci i odpadków wokół nich, wszystko to napawało odrazą i mimo upału błyskawicznie ostudziło ducha walki w towarzyszących mu Afganach. Zwłaszcza że obóz sprawiał wrażenie wyludnionego, prócz niemrawych sług nie widać w nim było żołnierzy.
– Prowadź do generała Borowskiego! – rozkazał półnagiemu chłopcu goniącemu kurę wokół rachitycznego ogniska. Dzieciak stał z przekrzywioną głową i czekał. Jan rzucił mu monetę i dopiero wtedy chłopak pokazał, że mają jechać za nim.
Po kilkunastu minutach zobaczył oddziały perskie stojące w czymś, co wydawało się bojowym szykiem, a okazało się musztrą. Główny obóz wyglądał tylko nieco lepiej, ale i bez przewodnika Jan zorientował się, iż w gruncie rzeczy to nie jeden obóz, lecz kilkanaście mniejszych oddzielonych od siebie czymś w rodzaju targowych placów. Patrząc po sztandarach nad namiotami, domyślił się, że każdy z perskich wodzów ma osobny obóz i zapewne traktuje go jako suwerenny teren. Zupełnie inaczej wyglądało tu podczas jego pierwszej wizyty, jesienią.
Dotarli do miejsca, gdzie rządził Izydor Borowski. Warta przed obozem, latryny, doły na odpadki, równa linia namiotów.
– Stać! Kto idzie?
– Kto idzie?
– Generale! – Witkiewicz zeskoczył z konia wprost w objęcia Borowskiego.
– Do diabła! Nie poznałbym pana! – Borowski odsunął się ze śmiechem od Witkiewicza i przyglądał mu się z uznaniem. – Nie, nie poznałbym! Na czele Afganów wglądasz jak sedar! Kiedyś tak zapuścił włosy, Janie?
– Długo siedziałem w Kabulu. Znajdzie się w waszym obozie miejsce dla moich stu najemników?
– Dla twoich? To nie posiłki z Kandaharu?
– Nie, generale. Kochendil Chan i Rachandil Chan są w drodze z sześcioma tysiącami wojowników. Nie dotrą tu szybciej niż w dwa tygodnie.
– Dobrze, niech twoi ludzie zajmą wschodnie skrzydło, Antoni ich poprowadzi. Poznałeś mego syna? Nie? To poznacie się wieczorem. Będzie gorąco, wszyscy tu na ciebie czekają jak na bohatera, Simonicz nogami przebiera, by się dowiedzieć szczegółów. Generał Perowski śle listy z Orenburga z pytaniami o ciebie, bo plotka poszła, że cię w Chiwie zamordowano…
– Czekaj, generale. Chcę chwilę pomówić z tobą, zanim wpadnę w zaborcze łapy Simonicza. Przejdźmy się.
– Wiesz, Janie – Izydor Borowski znów mu się przyjrzał – naprawdę wyglądasz jak Afgańczyk. Ten turban, długie włosy. Ja dałbym się nabrać.
– Powiedz, proszę – powiedział Witkiewicz, gdy odeszli kawałek – jak naprawdę tutaj się sprawy mają? Obóz wygląda okropnie.
– A perskie wojska jeszcze gorzej. Ufam tylko swoim ludziom.
– Przecież szkoliłeś Persów?
– Owszem, ale ich dowódcy są niereformowalni. Szach panuje tylko nad swoją gwardią przyboczną, tą, którą mu wyuczyłem i przygotowałem. Z reszty wojsk też mógłbym zrobić armię, ale widzisz, każdy z pomniejszych chanów uważa swych ludzi za własność, a siebie za nieomylnego. Ja wydaję rozkaz, a oni go zmieniają. Tygodniami ustalamy plany szturmu, podział zajęć, rozmieszczenie oddziałów, a potem przychodzi sygnał do ataku i każdy z nich robi po swojemu. Do tego zdrady i przekupstwa. Sam szach nakrył osobistego sekretarza na spiskowaniu z heratczykami. Zapasy skończyły się zimą, a ekspedycje zaopatrzeniowe przepadały w terenie bez wieści. Czy ty sobie wyobrażasz, Janie, że ja, jako dowodzący perską armią, sam musiałem w kwietniu ruszyć po zaopatrzenie? Tak, nie rób takich oczu. Tak było. Zostawiłem wojsko pod dowództwem mojego syna Antoniego i ruszyłem po stada, bo inaczej jedlibyśmy cholewki butów – generał splunął w bok.
Chwilę szli w milczeniu, Witkiewicz wpatrywał się w masywną sylwetę herackiej twierdzy, w końcu Borowski podjął:
– Walczyłem w różnych miejscach. Z Legionów Dąbrowskiego przeformowali nas na sto trzynastą półbrygadę polską i wysłali na San Domingo, byśmy dla Napoleona walczyli z murzyńskim powstaniem. Synu, gdybym kiedykolwiek wierzył, że są wojny sprawiedliwe, tam zostałbym odarty do gołej kości z wszelkich złudzeń. Ludzkie słowa nie opiszą zdrad, nieprawości i tortur, jakim zostali poddani żołnierze w haitańskim piekle. Potem walczyłem dla Bolivara i Mirandy w Ameryce Południowej. Nie mieliśmy nic, a potrafiłem ze swymi ludźmi przejść przez Andy i wydać Hiszpanom bitwę pod Boyaca, i zwyciężyć. Ale jak wojna o niepodległość nieco okrzepła, zaczęły się targi, intrygi i swary. Powiedziałem sobie: „Izydorze, gdzie wojna, tam i ty. Gdzie polityka, bierz nogi za pas”. Wody? – Borowski sięgnął ręką po bukłak.
Jan pokręcił głową, generał pił przez chwilę, a potem starannie zamknął bukłak i przerzucił przez plecy. Mówił dalej:
– Służyłem Mehmedowi Alemu w Egipcie, stamtąd trafiłem do Persji. Niewiele brakowało, by przekonać brata szacha, żeby dał mi legion, z którym chciałem przedrzeć się do Polski, do powstania listopadowego. Ale u Persów czas płynie inaczej, jak wychodziłem zgody wezyrów, to było już po powstaniu. Zostałem u nich, wyszkoliłem im armię, za co szach i mnie uczynił wezyrem. Służyłem różnym wodzom Janie i szach Mahmud Kadżar nie jest najlepszym z nich. Ale jest wobec mnie lojalny, a na stare lata lojalność ceni się bardziej niż honory i brawurę. Chciał ruszać na Herat? Powiedziałem, że poprowadzę mu armię. Ale odkąd we wszystko zaczął się wtrącać hrabia Simonicz, sprawy nie mają się dobrze. Persowie są z natury mało karni i bardzo kłótliwi, Simonicz nie powinien wodzów rozgrywać przeciw sobie, bo prędzej oni jego wykołują, niż on uzyska, co zamierzał.
– Hrabia Simonicz nigdy nie grzeszył pokorą. Zawsze jest przekonany, że od niego lepiej nie wie nawet Bóg.
Izydor Borowski zatrzymał się nagle i położył Janowi ręce na ramionach.
– Przed nim chcę cię przestrzec, Batyrze. Patrzę na niego kolejny miesiąc i wiem, że to człowiek gotów sprzedać diabłu duszę. Ale zanim sprzeda własną, zdradzi wszystkich, których opłaci się sprzedać. On jest jak korek rzucony na wodę – nie zatonie nigdy, bo nie ma własnego honoru, za to ma ambicje i to wystarcza mu za charakter. Prędzej zaufałbym Azjacie niż Simoniczowi. O takich jak on na morzu mówi się, że to szczur, co pierwszy czmychnie z tnącego okrętu. Krótko się znamy, ale to mi wystarczy, Janie, by rozszyfrować człowieka. Wojna nauczyła mnie szybko podejmować decyzje i błyskawicznie rozpoznawać ludzi. Ty jesteś taki jak ja. A Simonicz traktuje cię jak swego…
– Myśliwskiego psa.
– Ty to powiedziałeś, Janie.
– Bo wiem, że tak jest. Nawet generał Perowski ostrzegał mnie przed Simoniczem, nie miał o nim dobrego zdania jako o człowieku. Nie bój się, generale. Gdy Simonicz mnie chwali, zamykam uszy. Gdy gani, nie słucham wcale. Jak częstuje szampanem, czekam, aż on upije pierwszy łyk.
– W porządku. Nadajesz się do tej roboty. – Borowski klepnął go w plecy i zaczęli powoli wracać ku namiotom dowództwa. – Od kilku dni mamy posłów angielskich na karku. Konferują z szachem, wymuszając na nim odstąpienie od oblężenia. Simonicz, by pokazać im, że oddziaływanie na szacha mają ograniczone, zarządził na jutro walny szturm na Herat.
Witkiewicz niepewnie rozejrzał się po obozie.
– Jakie widzisz szanse na powodzenie?
– Mizerne. Ale to ostatnia chwila do ataku, bo morale perskiej armii siada. Skoro przyjechałeś, mam prośbę. Weź swoich Afganów i osłaniaj tyły. Ja poprowadzę atak, Antoni będzie przy mnie, a nie ufam tutejszym wodzom. Zbyt długo Anglicy pętają się po naszym obozie, kto wie, kogo już przekupili? Nie chciałbym dostać w plecy.
– Osłonię ci je, generale.
Uścisnęli sobie dłonie i w tej samej chwili naprzeciw nim wyszedł hrabia Simonicz w towarzystwie kapitana Błaramberga.
– Salam alejkum. Przywożę pozdrowienia od sedarów Kandaharu – pokłonił się hrabiemu Witkiewicz.
– W samą porę – po rosyjsku powiedział Simonicz do Błaramberga – brudasy cenią się w tysiącach rubli, a czekamy na nich od tygodni. Przynajmniej ten tutaj wygląda na wojownika.
– Dziękuję, generale. A co do ceny, ani o kopiejkę nie przekroczyłem pańskich wytycznych – odpowiedział po rosyjsku Witkiewicz, bawiąc się tym, że bezpośredni przełożony go nie poznał.
– Jak śmiesz! – w pierwszej chwili żachnął się hrabia.
– Generale – krzyknął Błaramberg – toż to Iwan Witkiewicz! Iwanie! Już się nie mogliśmy ciebie doczekać!
– To ty?! Ach, szelmo! – Simonicz porwał Witkiewicza w ramiona. – Ach, masz przy boku afgańską szablę, szamszir, tak? Powiedz coś po polsku, bo wciąż nie jestem cię pewien – śmiał się.
– Jeszcze Polska nie umarła – odruchowo powiedział Witkiewicz.
– Kiedy my żyjemy – dokończył generał Borowski.
Simonicz nie zwrócił uwagi na to, co mówią, ważne dla niego było, że po polsku. Ściskał Witkiewicza z całych sił.
– W Petersburgu oszaleli z radości, jakem im posłał wiadomość, coś załatwił w Kabulu. Minister Nesselrode szampana ponoć kazał podawać skrzynkami! No, mołodiec, nie bój się, starczy i dla nas, jak w końcu pojedziemy po ordery! Twoja misja ukoronowała mój plan, nad Newą jesteśmy bohaterami!
Hrabia nie przestawał potrząsać Witkiewiczem z radości, okręcał go przy tym, jakby chciał z każdej strony sprawdzić, czy jest cały i zdrów. Jan złapał krzywy uśmiech Borowskiego i w odpowiedzi przyłożył dłoń do głowy, jakby zatykał ucho. Borowski nie powstrzymał się i parsknął śmiechem. Simonicz zareagował nadspodziewanie ostro.
– Co, generale? Z czego pan się śmiejesz? Odwaga Iwana Wiktorowicza jest podziwu godna i przyćmiła pańskie, mocno zwietrzałe dokonania. Ale jutro, podczas szturmu na Herat, możesz się pan wykazać, czy słusznie szach uczynił cię swym wezyrem. Iwanie, dla ciebie szach już przygotował Order Lwa i Słońca!…
– Z tego, co wiem, generał Borowski nosi go od dawna – powiedział z szacunkiem Jan, oswobadzając się z objęć Simonicza.
– Panowie wybaczą. Obowiązki wzywają. – Borowski obrzucił hrabiego zimnym spojrzeniem. – Z kapitanem Witkiewiczem chętnie spotkam się wieczorem.
– Nie sądzę, by kapitan miał czas – odparował mu Simonicz. – Wieczorem czeka go audiencja u szacha.
Jan dał Borowskiemu znać, by odpuścił, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak głębokie są animozje między tymi dwoma.
Wieczorem, jak zapowiedział hrabia Simonicz, była krótka audiencja u szacha. Krótka, bo nastrój w obozie zmroziły wiadomości o brytyjskich okrętach na Morzu Kaspijskim. Szach był skonsternowany, Jan mógł jedynie na własne oczy zobaczyć, jak mocno trzyma go w garści Simonicz, który oznajmił, by władca nie przyjmował angielskich posłów i podtrzymał rozkaz porannego ataku na Herat.
– Rozłupiemy te mury i wrócimy zatopić brytyjską flotę! – butnie oświadczył hrabia i szach zmęczony, czy przygnębiony, przyznał mu rację.
– Kapitanie Witkiewicz – zwrócił się do niego Mahmud Kadżar – jestem pod wrażeniem pańskich dokonań w bucharskiej i kabulskiej misji. Mam nadzwyczaj wysokie zdanie o Polakach i pana wyczyn tylko tę opinię potwierdza. Zapraszam po jutrzejszym szturmie! Wyprawię przyjęcie na cześć pana i generała Borowskiego.
Gdy hrabia i Witkiewicz opuścili wystawny namiot szacha, Simonicz pochylił się do ucha Jana.
– Iwanie Wiktorowiczu, obawiam się, że szach przecenia zdolności pańskiego rodaka. Borowski niczym szczególnym się dotąd nie wykazał.
Jan puścił mimo uszu złośliwość generała, zresztą po chwili dotarli na kwaterę hrabiego, gdzie czekał na nich Iwan Błaramberg i suto zastawiony do kolacji stół.
– Dlaczego wysyłał mi pan tak skąpe raporty, Iwanie Wiktorowiczu? – spytał Simonicz, sięgając po talerz i widelec. Nie uszło uwadze Jana, że nawet tu, w obozie, którego przedpola wyglądały niczym rozkopane cmentarze, hrabia używał srebrnych sztućców.
– By zminimalizować ryzyko czytania ich przez brytyjskich szpiegów, generale. Siatka Burnesa, a jeszcze bardziej Charlesa Massona sięga swymi mackami niezwykle głęboko. Nawet w Kabulu ktoś wdarł się do mego pokoju, unieszkodliwił ordynansa i spenetrował zawartość mego biurka.
Simonicz nabił na widelec gęsią pierś i ozdobił konfiturą z granatów. Ugryzł kęs i uniósł brwi, słuchając wyjaśnień Jana.
– Hm. Pewnie dlatego tak obcesowo poczynali sobie tutaj, nastając dzień i noc na szacha, by odstąpił od oblężenia. Musieli na bieżąco wiedzieć, jakie są postępy pańskiej misji. Proszę się częstować. Mięso jest przesuszone, ale zjadliwe. Wino dla pana kapitana! – pogonił swego ordynansa. – Dobrze pan uczynił. Anglicy, tak zresztą jak Francuzi, uwielbiają się chwalić. Nasza dyplomacja niech pozostanie w cieniu.
– Szczerze mówiąc, przy tej liczbie agentów, którzy krążą dzisiaj po Afganistanie, to istny turniej cieni. – Witkiewicz trzymał w ręku kielich, czekając, aż hrabia weźmie pierwszy łyk. – W Kandaharze mają niejakiego porucznika Leacha, rezydenta swego wywiadu, który działa pod przykryciem kupca. Zresztą, wiem od licznych informatorów z Kabulu, że Brytyjczycy w Indiach udzielają tak zwanych urlopów myśliwskich swym oficerom. W istocie jest to osłona dla ekspedycji szpiegowskich, które przekraczają rzekę Indus i kierują się w stronę przełęczy Bolan.
– Badają drogi przejścia dla armii? – wtrącił się do rozmowy Błaramberg.
– Sądzę, kapitanie, że mapy tamtych terenów mają zrobione od dawna. Raczej próbują dogadać się z wodzami pojedynczych plemion, by zapewnić wojskom swobodne przejście.
– W istocie. Wysłanie floty w kierunku wyspy Chark jest więcej niż ostrzeżeniem. – Simonicz napił się w końcu. – Nie wiem, jak długo dam radę uspokajać szacha, że to nic takiego. Jeśli jutrzejszy szturm się nie powiedzie, morale perskiej armii, o którym zdanie mam i tak fatalne, gotowe jest upaść w jeden dzień.
– Chciałbym prosić o pozwolenie udania się na spoczynek – powiedział Witkiewicz. – Obiecałem generałowi Borowskiemu, że wraz z mymi Afganami osłonię mu tyły, a za mną i mymi ludźmi długa droga.
– To zły pomysł – skrzywił się Simonicz – ale skoroś obiecał, nie będę cię odwodził. Proszę tylko, Iwanie Wiktorowiczu, nie rzucaj się w żadne awantury. Dla mnie twoje życie jest więcej warte niż, niech Allach wybaczy niewiernemu, życie szacha Mahmeda Kadżara. No, tylko mu o tym nie mów – mrugnął do Jana – bo naprawdę kazał wybić dla ciebie order Lwa i Słońca. Dobranoc, Janie! Ach, byłbym zapomniał! Wiem, jak nie lubisz pisać. Kapitan Iwan Błaramberg wyręczy cię. Ty będziesz dyktował, Iwan zapisze. Widzisz, ja bym dla ciebie wszystko, jak dla syna! Dobrej nocy, Iwanie Wiktorowiczu!
Jan z ulgą opuścił namiot przełożonego, ale nie mógł się cieszyć ciszą, bo dogonił go Błaramberg.
– Piękna noc, kapitanie! Choć nie tak piękna, jak ta, kiedyśmy spali pod gołym niebem, a na horyzoncie majaczyły bliźniacze szczyty Ararat, prawda?
– Prawda. – Jan chwilę milczał, aż zapytał wprost: – Przysłał cię Simonicz?
– Tak – smutno kiwnął głową Błaramberg. – Przyniosłem rozkaz zakazujący ci stawania jutro do walki. Hrabia Simonicz naprawdę boi się o twoje życie.
– Dlaczego nie zakazał mi osobiście? – ostro spytał Jan.
– Zorientował się po twym wyjściu – niepewnie odrzekł Błaramberg – nie miej mu za złe. Traktuje cię jak ojciec.
Jak właściciel – sprostował w myślach Jan.
– Kapitanie Błaramberg. Pamiętasz, jak napadli nas Turkmeni w drodze do Tyflisu?
– Nie zapomnę. Zawdzięczam ci życie.
– Otóż to. A dzisiaj swoje życie powierzył mej opiece przyjaciel, rozumiesz?
– Rozumiem, ale…
– Idź spać. Jeśli Simonicz zapyta cię, powiedz, żeś mnie nie mógł znaleźć i zostawiłeś rozkaz w mym namiocie. A ja nie będę dzisiaj w nim spał, rozumiesz?
– Iwanie Wiktorowiczu…
– Przez wzgląd na Ararat – mrugnął do niego Jan i zniknął mu z oczu.

Poranek w obozie zaczął się biciem w bębny i czymś, co wydawało się paradą wojsk perskich. Jan konno próbował dostać się do Borowskiego, ale mignął mu tylko Antoni, w mundurze i turbanie.
– Ojciec kazał panu przekazać, że Simonicz rzucił go na pierwszą linię! Rozkazuje patrolować obóz, gdy ustanie atak artylerii i piechota pod jego wodzą ruszy na mury. Obawia się akcji dywersyjnych na tyłach.
I tyle się widzieli. Młody Borowski pognał pod twierdzę. Witkiewicz zebrał Afganów i konno objeżdżali obóz, z daleka obserwując walki. Ostrzał ciężkiej artylerii trwał godzinę bez przerwy. W pewnej chwili dym zupełnie przesłonił twierdzę. Afgańczycy z jego oddziału chmurnie patrzyli na to widowisko.
– Oblega car Simonicz czy szach Kadżar? – spytał kąśliwie Omar, wódz jego najemników, podjeżdżając do Jana blisko.
Ten nie odpowiedział, obrócił się konno, bo gdy umilkła artyleria, usłyszał tu