Gra w kosci

– I co dalej, książę? – Zarad stał nad skrzynią zbitą z solidnych desek. Nawet nie próbował iść do domu, przywitać się z żoną czy choćby przebrać po powrocie. Znał swojego księcia i wiedział, że ten będzie chciał z nim rozmawiać natychmiast, bez chwili zwłoki.

Wyprawa do Prusów powiodła się, Zarad przywiózł księciu ciało Wojciecha. Nie czuł jednak pełnej satysfakcji, właściwiej byłoby rzec: miał złożone uczucia. Po pierwsze, uważał, iż stanowczo przepłacił. Wykupienie zwłok za czyste złoto, waga za wagę, wydawało mu się ceną aż nadto wygórowaną, nawet w przypadku Sławnikowica, potomka książąt Libickich i brata ich dobrego towarzysza, Sobiesława. Po drugie, kupował zwłoki bez głowy, wszak ta była w Gnieźnie już wcześniej. On sam widział Wojciecha parę razy, ale trudno mu było ot tak, po prostu, po bezgłowym trupie uznać, iż płaci za to, czego chce książę. W tym względzie musiał zaufać Prusom. A z zaufaniem do obcych nigdy nie było u niego nadzwyczajnie. Po trzecie zaś, i to najbardziej psuło humor Zarada, zwłoki, które kupował, nie pasowały do tego, czym być powinny. Zarad widział w życiu wiele trupów. Przy księciu ciągle jest co robić, nie ma mowy o wylegiwaniu się na łożu, przy żonie. Wie, jak wyglądają ciała spalonych, bo niejeden gród zdobywali ogniem. Nie raz przeszukiwał pobojowisko, nieobce są mu obrzęknięte twarze umarłych, sczerniałe krwawe rany, wydarte ciałom kończyny, muchy nie dające się odpędzić od trupów. Ścierwnice, trupnice, gnilne robaki, wszystkie te larwy śmierci widział już na własne oczy. Czuł smród trucheł, patrzył, jak owady przerabiają żyjących kiedyś ludzi w śmiertelne łajno. Widywał i topielców, ich różowe i sine ciała, skórę zsuwającą się z dłoni niczym rękawice, obrzęknięte od wody brzuchy i opuchnięte nogi.

Wojciecha uśmiercono, wbijając mu włócznię w plecy. Potem obcięto mu głowę, a ciało wrzucono do zimnej wody. Dalej, wedle relacji samych Prusów, po kilku dniach, gdy topielec wypłynął na powierzchnię, wyłowiono go, zapakowano w konopny worek, wrzucono do dołu i przywalono kamieniami przesypywanymi piaskiem. Przeleżał więc w tym dole niecałe dwa miesiące. Odkopywano zwłoki już w asyście Zarada, więc widział, że to, co wyjęto z ziemi, było tym samym, co później kupował. Oczywiście nim przystąpił do targu, kazał otworzyć worek i pokazać sobie zwłoki.

Trup był w świetnym stanie i to właśnie nie dawało mu spokoju. Jego odzież, koszula, suknia, biskupi wełniany płaszcz zniszczone były przez gnicie daleko więcej niż samo ciało. Zarad wciąż przeliczał czas w pamięci: dziesięć dni od śmierci rybak zabrał głowę i wyruszył do Poznania. Szedł, wedle tego, co mówi, dwadzieścia dni. Trzy dni potem książę go wysłał do Prusów. Pięć dni podróż, dwa dni szukania właściwego miejsca, jeden dzień obserwacji, dwa dni rozmów z tymi ciemniakami. Razem: czterdzieści trzy dni. A trup wygląda, jakby życie z niego zabrano ledwie wczoraj. Nie, nie był na tyle naiwny, by dać się Prusom okpić bez żadnej gwarancji, w końcu zapłacił za niego czystym złotem! Prusowie zaklinali się na wszystkich swoich ciemnych bożków, że to ciało biskupa. Zgadzał się ubiór, rana w plecach po włóczni i brak głowy. Ale na wszelki wypadek zażądał od nich zakładnika, jako zastawu. Powiedział, że jeśli brat Wojciecha nie rozpozna ciała, to zakładnik zginie taką samą śmiercią, jak biskup. I wziął jedynego syna ich kapłana i wodza, człowieka o imieniu Sikko. Gówniarz spętany i pilnowany stoi teraz na podwórcu, przy jego wozie.

– I co dalej, książę? – Zarad powtórzył pytanie, bo Bolesław zdawał się zapomnieć, że mu je zadano.

– Idź do domu i ciesz się żoną, bo nie wiem, jak długo w nim zabawisz. A ludziom rozgłoś, że wyprawa zakończyła się sukcesem i ciało męczennika Chrystusa jest w Poznaniu.

– A Sobiesław? Myślałem, że pokażemy mu zwłoki, że poprosimy, by je rozpoznał…

– Rozpozna. Ogłoś, że od jutra skrzynia wystawiona będzie w kościele.

– Jak każesz.

– Zarad! Wracaj. Klucz od skrzyni mi zostaw!