Od autorki

Dedykacja:
Pamięci wszystkich spalonych, ściętych, powieszonych, utopionych i wygnanych. Skalanych mianem służebnicy diabła. Czarownic. Osądzonych i skazanych. Kobiet myślących samodzielnie.

     Byłam nastolatką, gdy po raz pierwszy usłyszałam wiersz Julio Cortazara „Stos na którym”. Oszalałam na jego punkcie. Niedokończone wersy rytmicznie wybrzmiewały w mojej głowie. Po ponad dziesięciu latach sama powiedziałam go na scenie. Zapewne wtedy zasiałam w sobie potrzebę mówienia głosem czarownicy. W jakimś sensie to „Stos na którym” ukształtował sposób narracji, jaki przyjęłam w tej książce. Jeśli usłyszycie go gdzieś, między wersami „Sydonii”, to będzie mój hołd dla tego wiersza.
     Dłużej żyję z Sydonią, niż bez niej. Jej historię przeczytałam jako jedną z pierwszych, gdy zamieszkaliśmy w Kołobrzegu, zachłysnęłam się nią, ale znów, podobnie jak tamten wiersz, musiała się we mnie odleżeć i dojrzeć. A może ja musiałam się otworzyć na ciągi zdarzeń i zbiegów okoliczności. To jedna z tych książek, które napisałam pod wpływem impulsu – stos był gotowy od 27 lat, czekał na iskry (co pewnie znaczy, że nie jestem łatwopalna).
     W tej historii ekscytujące jest wszystko: to, że zdarzyła się naprawdę, więcej, że znaczna część akt procesowych przetrwała wieki, a klątwa, rzekoma czy prawdziwa, ziściła się. Zatem pokrótce i po kolei:
     Są dwie Sydonie von Bork – legendarna i rzeczywista. Pamięć tej pierwszej jest niezwykle żywa na Pomorzu Zachodnim, zwłaszcza w Szczecinie. Opowieść o szlachetnie urodzonej pannie ze starego rodu Borków (tak starego, jak diabeł), której książę Ernest Ludwik obiecał małżeństwo, cofnął słowo i skazał swój ród na klątwę. Jest nawet rymowanka „Nim pięćdziesiąt lat przeminie, ród Gryfitów zaginie”. I intrygujący portret podwójny starej i młodej Sydonii (nie wiadomo czy jej, ale tak się przyjęło). Piękna i młoda, z tajemniczym uśmiechem wpatrująca się w widza (w ciebie, nic nie poradzisz), zza jej ramienia wygląda stara i brzydka (patrzy jeszcze bystrzej, uważaj). Portret podwójny wisi w Muzeum Narodowym w Szczecinie, blisko dawnej Bramy Młyńskiej, miejsca, w którym ją stracono. A na ścianie naprzeciw Sydonii zawisł portret księcia Filipa I z pracowni Cranacha (ten to był piękny), męża Saskiej Lwicy i ojca książąt. Nadzwyczajnie lubię tę ekspozycję i przeglądających się w sobie Gryfitę i obie Sydonie. Twórca portretu podwójnego Borkówny, choć brak mu talentu Cranachów, dobrze ujął sedno jej legendy i stereotypu.
     Legenda o klątwie Sydonii rzuconej na ród Gryfitów pojawiła się już po jej śmierci, ale stosunkowo szybko. W 1620 odbył się jej proces, trzy miesiące później zmarł nagle książę Franciszek, dwa lata po nim Ulryk, potem Filip Juliusz i w 1637 ostatni z Gryfitów, Bogusław XIV. Mimo starań, żaden z nich nie doczekał się dziedzica. Było ich wielu, nikt nie pozostał.
     Darzę głębokim uczuciem Gryfitów, nieco tajemniczy ród władający Pomorzem nieprzerwanie przez sześć stuleci. Księstwo Pomorskie było unikatowe, przenikały się w nim kultury i wpływy, tworząc osobną, swoistą jakość, właściwą tylko temu miejscu i trudno uchwytną, gdy próbuje się je opisać z polskiej, czy niemieckiej perspektywy. Pomorze ma własną. Najlepiej widać to podczas podróży, gdy przekraczamy granicę państw, ale wciąż widzimy i czujemy, że to jedno miejsce. Chciałam przedstawić je Państwu i zarazić uczuciem do niego, chciałam, byśmy spojrzeli na Pomorze oczami Sydonii i Gryfitów, jednocześnie. Na chwilę przed tym, nim nastąpi koniec: Sydonii von Bork, rodu Gryfa i złotego wieku Pomorza. Ona, książęta i księstwo są związani ze sobą finałowym, śmiertelnym węzłem. Prawdziwym, czy wymyślonym przez Pomorzan, przygnębionych apokaliptycznym końcem epoki, w koszmarnych czasach wojny trzydziestoletniej. Koniec końców, Sydonii von Bork przypisano klątwę oficjalnie umocowaną w akcie oskarżenia, gdy Sydonia podczas tortur przyznała się do zabicia księcia Filipa II.
     Analizując jej legendę wiele razy zatrzymywałam się nad rzekomą obietnicą małżeństwa. I zawsze dochodziłam do wniosku, że w tamtych czasach coś musiało być na rzeczy, skoro tak łatwo przyjęła się informacja o tym, że książę Gryfita chciał pojąć Borkównę za żonę. Teoretycznie mezalians, ale przypuszczam, że w pamięci Pomorzan Borkowie byli wielkim rodem. W ich powieściowych dziejach pozwoliłam sobie skorzystać z wykładów profesora Edwarda Rymara o początkach Borków i dołożyć do tego własną teorię. Jak Państwo pamiętają, według opowieści Galla Anonima o podboju Pomorza przez Bolesława Krzywoustego, książę Kołobrzegu występuje tam bezimiennie, zatem – nadałam mu imię. I rodowe gniazdo. Bardy nad Parsętą to piękne miejsce, często jeździmy tam na spacery. Badał je profesor Władysław Łosiński i mam nadzieję, że tamtejsza osada wczesnośredniowieczna doczeka się wreszcie solidnego naukowego opracowania. Przy okazji dodam, iż pozwoliłam sobie użyć przydomka „Krzywousty”, będąc świadomą, iż nadano go później i kierując się uproszczeniem lektury, i szybkim sytuowaniem akcji książki w polskiej historii.
     Dzieje procesów o czary wciąż budzą głębokie emocje. Są historycznym i socjologicznym fenomenem. Nie godzimy się z faktem, że tysiące ludzi osądzono i skazano w myśl fanatycznej – z dzisiejszego punktu widzenia - ideologii. Proces Sydonii von Bork przypada na szczytowe lata tzw. polowania na czarownice. Nie będę tutaj analizowała tła historycznego i społecznego oraz samego zjawiska polowań, jest sporo dobrych prac na ten temat, chcę podzielić się z Państwem ledwie kilkoma uwagami, które związane są bezpośrednio z procesem mojej bohaterki.
     „Typowa czarownica” to kobieta wyrzucona poza margines „zdrowej” społeczności. Najczęściej samotna, kłótliwa, stara, zgorzkniała i biedna. Sydonię od tego modelu odróżnia wysokie urodzenie, ale całą resztę można już z łatwością do niego przypisać, zwłaszcza, mając kiepskie intencje.
     Prawdziwą, nie legendarną, Sydonię von Bork, poznajemy dzięki dokumentom procesowym. Zachowało się tego sporo, przy czym akt dokumentujących jej procesy o majątek z bratem, potem jego spadkobiercami oraz kuzynem Jostem von Bork jest znacznie więcej niż tych, które dotyczą samego procesu o czary. Ale dla mnie te pierwsze są już materiałami źródłowymi do sprawy finałowej.
     „Przeklęte babsko”, „chwast”, „jadowita żmija”, „wichrzycielka”, „kłótliwa baba”, to najłagodniejsze ze słów, jakimi (na piśmie!) określali Sydonię współcześni. Tym ich drażniła. Swoją nieustępliwością. Odkryła siłę prawa i przez 50 lat dążyła do tego, by je wyegzekwować. Owszem, oddawała do sądu nawet błahe sprawy, oskarżała współmieszkanki Marianowa, bratową, bratanków, ale za tym wszystkim stał jej osobisty dramat. Chciała sprawiedliwości, chciała być wysłuchana.
     Jak zauważyła niemiecka badaczka, Gerda Riedl, Sydonia wygrywała kolejne procesy i wierzyła, że w sądzie zawsze dopnie swego, aż do dnia, w którym trafiła na przeciwnika mocniejszego od siebie. Gdyby potrafiła się pohamować i nie oskarżyć go o to, co zrobił, prawdopodobnie nie byłoby procesu o czary. Sydonia nie zamilkła w odpowiedniej chwili i to ją zgubiło. W jej przypadku wysokie urodzenie nie stało się argumentem obrony, lecz narzędziem oskarżenia.
     Przyznaję się, że analiza akt procesu o czary była dla mnie głębokim przeżyciem. Oglądanie jej własnoręcznego podpisu, pisma, czytanie słów, którymi się broniła, czy tej niezwykłej spowiedzi, jaką złożyła do akt, wszystko to było obcowaniem z realną, prawdziwą kobietą, która do końca miała nadzieję na odmianę swego losu. Nawet najokrutniejsze fakty należy interpretować w kontekście historii. I tu, trzeba powiedzieć jasno: jej proces odbył się w zgodzie z ówczesnym prawem. Przekroczył je, z tego co jest mi wiadomym, w jednym tylko punkcie – wobec Sydonii zastosowano dwa różne narzędzia i rodzaje tortur w czasie jednego przesłuchania, podczas gdy powinno być jedno narzędzie na jedno przesłuchanie. Ale, jak mówią znawcy tematu, takie naruszenia zdarzały się i pod tym względem Sydonia nie jest przypadkiem wyjątkowym.
     Nie istnieje opis egzekucji Sydonii von Bork, dysponujemy jedynie informacją o miejscu kaźni, ścięciu i spaleniu zwłok. W powieści posłużyłam się metodą stosowaną przez Franza Schmidta, mistrza katowskiego z Norymbergi, praktykującego w czasach Sydonii. Jemu winnam wdzięczność za wstążki z białej tafty i krzesło do egzekucji.
    Wszystkie opisane przeze mnie w powieści elementy ostrego przesłuchania były ówczesnym standardem – golenie głowy w poszukiwaniu znamion, prezentacja przez kata narzędzi tortur, zawiązywanie oczu oskarżonej o czary, by nie mogła spojrzeć na sędziów, przekonanie, że noga czarownicy nie powinna dotknąć ziemi. Wymuszanie zeznań torturami i zmuszanie na kolejnym przesłuchaniu do potwierdzenia zeznań „po dobroci”. Płacenie przez skazańców za utrzymanie w więzieniu i drewno na stos. A także, co również mnie zaskakuje, asysta duchownych, spowiadanie i komunia skazanych. Przypomnę: w świetle prawa były heretyczkami i wspólniczkami diabła. Sakramenty nie sprawiały, że zdejmowano z nich winę, a mimo to, udzielano ich, więcej, odmowa przyjęcia sakramentów była bardzo źle widziana.
     Czy za każdą oskarżoną stał ktoś, kto fałszywym oskarżeniem o czary, chciał usunąć niewygodną sobie kobietę czy mężczyznę? Nie za każdą, ale za wieloma tak, na pewno. Tysiące innych kobiet zginęły w wyniku łańcuchowego charakteru procesów, gdy wymuszano (to pytanie było obowiązkowe) od oskarżonych nazwiska współwinnych. Sydonia nie pociągnęła za sobą nikogo.
     Praktyki magiczne w większości języków mają źródłosłów wywodzący się od słów oznaczających działanie, czynienie. Zatem, według obserwatorów, ludzie uprawiający czary mieli moc czynienia. Sprawczość. Potem, gdy szaleństwo polowań na czarownice rozwinie się i uprawomocni, inkwizytorzy dojdą do wniosku, że kobieta parająca się czarami musiała zawierać pakt z diabłem i pieczętować go rytualnym stosunkiem. Tego zarzutu zwykle nie stosowano wobec (nielicznych) mężczyzn oskarżonych o to samo. Zatem? Sprowadzając akt inicjacji magicznej do seksualnego poddania się kobiety diabłu, umniejszano jej osobistą sprawczość. Co nie zmniejszało wyroku. Kobieta myśląca samodzielnie myśli niewłaściwie – powtarzano za autorami Młota na czarownice. Tezą do przyjęcia (i osądzenia) było, że kobieta może czynić zło, ale nieprawdopodobnym wydawało się, że może niezależnie myśleć, działać i podejmować decyzje.
     Sydonia von Bork wyłaniająca się z dokumentów procesowych i rodzinnych, nie jest łatwa do zinterpretowania. Znikąd nie możemy czerpać niepodważalnej wiedzy o latach jej przebywania na dworze Gryfitów, ani nawet o tym, czy na pewno tam była. Z jej młodości potwierdzone są informacje o śmierci matki i postępowaniu spadkowym jakie ona, i jej siostra Dorota, miały z bratem, Ulrichem von Bork. Według legendy tym, który się w niej zakochał, był trzeci syn Saskiej Lwicy, Ernest Ludwik, nota bene, miał przydomek „Piękny”. Dlaczego śledztwo poprowadziło mnie inaczej? Dokładnie prześledziłam akta jej procesów rodzinnych. Wygrywała każdą sprawę, dopóki żył i rozstrzygał w nich Jan Fryderyk. Uniewinnił i wybaczył jej nawet udział w sprawie o zniesławienie jego osoby (tej historii nie ma w powieści, ale udział w niej brała pani Brockhausen). To był mój pierwszy trop. Potem długo zastanawiałam się nad tym, dlaczego „winowajca” Ernest Ludwik został księciem wołogoskim z pominięciem starszego brata, Bogusława. Tego, który miał tak dobre kompetencje do sprawowania władzy. Kolejnych tropów było kilka, wszystkie poszlakowe. Przeważyła intuicja i medal Memento mei (o tym w podziękowaniach).
     Czy była garbuską? W ten sposób wyzywał obie siostry brat (to jest w jej aktach), ale najważniejsze, że o jej krzywych plecach powiedziała Wolde Albrechts gdy szła na stos. Jakby ujawniała jakąś ostatnią tajemnicę. Co jeszcze wiemy o Sydonii? Czytała i pisała, to w tamtych czasach już nie było nic nadzwyczajnego, ale kupowała książki za własne pieniądze, a tych nie miała wiele. Była zaradna. Te wszystkie poświadczenia pożyczek i spłat, to życie niemal od kredytu do kredytu, szarpanie się z rodziną o alimenty, z wierzycielami, żyrantami, w tym aspekcie jest niezwykle współczesna. Brat (klasyczny przemocowiec) chciał odciąć ją od pieniędzy, usunąć ze swojego życia, dowieść, że jest nieobliczalna, kłótliwa, niegodna zaufania. A ona walczyła o prawo do życia na własnych warunkach.
     Nauczyła się rzeczy, które za kobietę o jej urodzeniu, wykonywałaby służba. Warzyła świetne piwo, tkała obrusy na sprzedaż, prowadziła gospodarstwo domowe, robiła leki. Poruszająca jest lektura inwentaryzacji, którą przeprowadzono w jej domu w Marianowie, już po aresztowaniu. Zapasy na zimę zrobione, mięso zasolone i uwędzone, piwo w piwnicy. Bieg zdarzeń musiał ją zaskoczy.

     W jej domu, prócz książek religijnych znaleziono zielniki, aparat do destylacji, czarcie miotły, okulary. Naszyjnik z pogrzebowych monet jest moim wymysłem.
     Oto ona, Sydonia von Bork. Prawdziwa kobieta sprzed ledwie 400 lat. Myśląca samodzielnie, kochająca, kłócąca się, procesująca i skazana za czary.
    Chciałabym powiedzieć: to czas przeszły dokonany. Ale to nieprawda. Świat wciąż skazuje czarownice. 2017 Tanzania, 2015 państwo islamskie; w Indiach w ostatnich latach notuje się tysiące przypadków samosądów dokonanych po oskarżeniu o czary. A społeczeństwa zachodnie odnajdują czarownice w innych figurach, których nie nazywa się wprost, czyniąc to eufemizmami. Histeryczna artystka, działaczka, fanatyczka, sfiksowana emerytka, albo przeciwnie, młoda, narowista i głupia. Rycząca czterdziestka (pięćdziesiątka, sześćdziesiątka), wredne babsko, ta, co koty karmi, dołóżcie, co chcecie, za każdym razem, opiszecie kobiety, które wyróżnia sprawczość. Które nie godzą się na schemat narzucony im przez innych.

     W opinii tych, którzy to czynią, porównanie kobiety do czarownicy ma ją ośmieszyć i zdyskredytować. Pogrozić palcem, przypomnieć, jaki los czekał czarownice.
    Zupełnie inaczej traktują to dzisiaj same kobiety. Bez skrępowania odrzucają narrację o złej czarownicy i budują własną: o samoświadomości i życiu na własnych zasadach. Gdy same siebie nazywają czarownicami, sięgają do źródła siły.
     Kobiety w historii nie miały łatwo. Mogły realizować się tylko na akceptowalnych wówczas polach – najczęstszym było „dobra żony i matka”, co sprowadzało je do ważnej roli społecznej, ale o dziwo, w konsekwencji czyniło niemal niewidzialnymi. Jeśli wyryły się na kartach historii, to zwykle jako święte lub przeklęte. Spektrum szerokie, ale wybór wąski. I zdecydowanie odrzucany przez współczesne.
     Dzisiaj kobiety mówią pełnym głosem. W swoim imieniu i tych, które jeszcze milczą. A mężczyźni, którzy znają swoją wartość i nie muszą jej podnosić kosztem umniejszania innych, stoją przy kobietach, a nie naprzeciw nich.

    Jestem szczęściarą. W moim życiu jest wielu świetnych mężczyzn. Zaś kobiety, które mnie wychowały i ukształtowały, które spotkałam i z którymi mam zaszczyt współpracować i przyjaźnić się, sprawiły, że pisząc tę książkę miałam z czego czerpać siły.
     Proces i egzekucja Sydonii nie były jej końcem. Stały się początkiem legendy.

    Pisząc o prawdziwej Sydonii, tej, która latami procesowała się o swoje prawa, chciałam sięgnąć do źródła, do miejsca w którym zaczęła się legenda o czarownicy.