No i zmieniłam zdanie!
Płomienna korona miała być ostatnim tomem cyklu Odrodzone Królestwo a dalsze losy bohaterów opowiadać miał inny, nowy cykl powieściowy, skupiający się na dzieciach Władka, Elżbiecie, królowej Węgier i Kazimierzu, królu Polski. Tego byłam pewna dwa lata temu, gdy ukończyłam pisanie Płomiennej.
Na szczęście było dość czasu, by spojrzeć z dystansu i zmienić plany.
Królewska koronacja to spełnienie, chwila pożądana, upragniona, wyczekiwana latami. To szczyt góry, na który wchodzi się latami (Władkowi zajęło to dziesiątki lat!). Staje się na wierzchołku. I co dalej?
Pamiętacie wypowiedzi naszych wybitnych himalaistów? Mówią, że tam nie ma euforii, bicia w bębny i hymnów tryumfalnych. Że jest tylko jedno pragnienie, by jak najszybciej zejść z niebezpiecznej góry. Pełnią sukcesu jest żywy człowiek, który dokonał wejścia i zejścia.
Myślałam o Władku. O tym, jak się czuł nazajutrz. W symboliczny poranek po koronacji. Czy, gdy wszedł na ten umowny wierzchołek, ujrzał więcej? Panoramę górskiego łańcucha, gdzie większe i mniejsze szczyty to tacy jak on, królowie? Dostrzegł groźne rozpadliny, których nie widział i nie przeczuwał wcześniej? Zobaczył, jak okrojone jest jego Królestwo?
A może właśnie wtedy zdał sobie sprawę, że ruszył z motyką na słońce? Bo Krzyżacy, Jan Luksemburski, Litwini na wschodzie? Bo wielu piastowskich książąt nie uznało jego koronacji? Śląsk oddzielny, osobny; Mazowsze obojętne, niechętne nawet?
Zobaczyłam to wszystko razem i powiedziałam: "Władku, związałam się z tobą na dobre i na złe i nie opuszczę cię aż do śmierci". Po cichu dodałam: "To tylko trzynaście lat, dam radę".
Oczywiście, nim zaczęłam pisać, byłam pewna, że domknę te trzynaście lat w jednym tomie, ale już po pierwszych rozdziałach zrozumiałam, że nic z tego. Wielu z Was miało kłopoty z trzymaniem Płomiennej korony w ręku, mnie też jej 1082 strony przerażały. Zatem podjęłam decyzję, że tomy finałowe będą dwa - Wojenna korona, którą właśnie Wam przedstawiam i ta naprawdę ostatnia, którą (mam nadzieję) dam Wam do czytania za rok.
Domyślam się, że wielu z Was, widząc tytuł, pomyślało, że to będzie książka o Płowcach. Nie, nie będzie. One wciąż przed nami. Ale to właśnie wojna jest stanem ducha tej opowieści, w myśl maksymy "Chcesz pokoju - szykuj się do wojny".
Władysław szczerze pragnie pokoju. Pod koniec Płomiennej, wraz ze zgodą na królewską koronację, "dostał" od Jana XXII sąd papieski nad Krzyżakami w sprawie Pomorza. Wtedy, w 1319 i 1320 roku, wydawać się mogło, że to szczyt marzeń. Zapadnie wyrok, a ten mógł być tylko jeden - zwrot Gdańska i zagarniętego Pomorza - Krzyżacy go wykonają i zapanuje pokój. Tak się nie stało. Wyrok był spodziewany, dla nas pod każdym względem korzystny, ale Krzyżacy go nie zaakceptowali. Zakon nie po to skrupulatnie zaplanował akcję podboju Pomorza, by z niego zrezygnować. Wojna na długi czas przeniosła się do awiniońskiej kurii i szczerze mówiąc, można by tylko o tym napisać prawniczy thriller. Bardzo kręciła mnie ta historia. Niestety, powieść rządzi się swoimi prawami i musiałam walkę średniowiecznych legistów okroić. Wspomnę tylko, bo to ciekawe, że król Władysław wyciągnął naukę z własnej przeszłości, z czasów, gdy jako kujawski książę, lekceważył prawo. Otoczył się wybitnymi znawcami prawa i, co pewnie ważniejsze, tacy ludzie reprezentowali jego interesy w kurii. Ile to kosztowało skarb królewski? Pewnie sporo, ale to były dobrze zainwestowane pieniądze.
Krzyżacy w czasach obu mistrzów, których obejmuje akcja tej książki, także nie dążyli do zwarcia. Dwaj "ludzie pokoju", Karol z Trewiru i Werner von Orseln, szukają dyplomatycznych rozwiązań sporu, który odziedziczyli po poprzednich wielkich mistrzach. Świetnie znają europejskie dwory, wyczuwają polityczne prądy i mają świadomość, że wojna z Polską zostanie źle odebrana w świecie i awiniońskiej kurii. Obaj mają w żywej pamięci niedawny upadek templariuszy. Wiedzą, że stąpają po cienkim lodzie. Ale dramaturgii całej skomplikowanej sytuacji dodaje fakt, że Karol został wygnany z Prus a Werner nie ma poparcia wśród tamtejszych braci. W Zakonie od dawna do władzy dochodzi frakcja "jastrzębi", agresywnych komturów pruskich. Ta walka zakończy się niespodziewanie i dramatycznie, ale o tym w kolejnej powieści.
Do tego ciekawie rozwija się sytuacja w Czechach. Jan Luksemburski wyrasta z wieku chłopięcego; mając królestwo zabezpieczone sojuszem z panami Czech, może robić to, co kocha: rozwijać swą karierę rycerską.
Walczy na turniejach. Rozpoczynający książkę turniej w Pradze odbył się naprawdę i choć jego powieściowa nazwa i okoliczności są moją wizją, to finał odnotowano w kronikach - tak, król Jan omal nie stracił życia, stratowany konno w zamieszaniu turniejowym. Czy to go powstrzyma w przyszłości przed stawaniem w szranki? Skądże. Będzie to robił do końca życia. Jest jak współczesna gwiazda sportu, potrzebuje adrenaliny, udowadniania swej sprawności i waleczności, tego wymaga rycerski honor - stawiania sobie nieustannych wyzwań. Ówczesny świat odpłaca mu podobnie jak współczesny - zainteresowaniem, sławą, plotkami. Jan zna zasady. Zatrudnia poetę, Wilhelma (Guillaume) de Machaut, który opisze jego czyny. Wilhelm zostanie z królem do końca jego życia, ale do historii przejdzie pod własnym imieniem, jako najwybitniejszy kompozytor Ars nova. Jan Luksemburski kocha podróże, kocha prędkość. Dzisiaj byłby pilotem prywatnego odrzutowca; w swoim czasie bił rekordy szybkości jako jeździec. Mówiono o nim: "Król nie jeździ konno, król fruwa na koniu". Jego małżeństwo z Eliską Premyslovną rozpada się już w Płomiennej koronie. Wiemy tylko o jednym nieślubnym synu, którego  uznał i zadbał, by imię jego matki nie dostało się (chciałam napisać do mediów) do publicznej wiadomości. Czeski kronikarz zwraca jednak uwagę na jego szczególne zainteresowanie dobrze znaną nam bohaterką - Rikissą. No cóż, to nie nasz wiek wymyślił zaglądanie celebrytom do sypialni. Wścibstwo mamy w genach.
Jednak Władka nie interesuje życie prywatne Luksemburczyka a jego plany polityczne. Te krystalizują się w sposób wcale nie taki oczywisty. Trzeba pamiętać, że król Czech jest uzależniony od króla Niemiec. Król Niemiec może sięgnąć po tytuł cesarski (tak zrobił ojciec naszego Jana Luksemburskiego), ale nie jest mu to niezbędne do sprawowania władzy. W Europie średniowiecznej tradycyjnie są dwa stronnictwa ponad państwowe: cesarskie i papieskie. Papież i cesarz nieustannie toczą ze sobą spór, czyja władza jest ważniejsza. W tych czasach papieżem jest człowiek nieprzeciętny - Jan XXII. Powołany na tron Piotrowy w wieku zwanym wówczas starczym - miał 72 lata, ale bynajmniej nie wybierał się na polityczną emeryturę. Przeciwnie. Działał z rozmachem. Jego priorytetem była walka z poganami (plus dla Krzyżaków) i wyniesienie papiestwa (mimo "niewoli awiniońskiej") do rangi politycznego gracza numer 1. Królem Niemiec był Ludwik Wittelsbach, który w wyniku perturbacji w systemie liczenia głosów elektorskich podczas swego wyboru, nie miał stu procentowego poparcia do sprawowania władzy. Brzmi współcześnie? A kto powiedział, że średniowiecze jest zacofane. Na pewno nie ja.
Krótko mówiąc, w równoległych wyborach, przegłosowano dwóch królów Niemiec - Fryderyka Pięknego Habsburga (szwagra Rikissy) i Ludwika Wittelsbacha. Habsburgowie tradycyjnie grali w obozie papieskim, Jan XXII wykorzystał ów podwójny wybór, by utrącić Wittelsbacha (ale bynajmniej nie wsparł otwarcie Habsburga). Wszystko miało się rozstrzygnąć na polu bitwy. A tam, głównym zbawcą Wittelsbacha okazał się... Jan Luksemburski!
Niby świetnie, ale niekoniecznie. Pamiętajcie, że żaden władca nie lubi rosnących w siłę sojuszników, zwłaszcza tych, którzy mają lepszy dział public relation od niego. A Jan miał.
Zatem, patrząc na historię tego okresu wyłącznie z polskiego punktu widzenia, dostrzeżemy groźnego politycznego rywala Władysław Łokietka, króla Czech Jana Luksemburskiego, który najbardziej na świecie pragnie zdobyć polski tron powołując się na niewyraźne tradycje Przemyślidów. A z punktu widzenia Jana wygląda to zupełnie inaczej. Ma pewność, że polska korona mu się należy, ale jej zdobycie jest ledwie jednym z wielu politycznych interesów. Jan efektywnie i efektownie gra na tylu frontach, że można by jego życiem obdzielić kilku królów. Ma w ręku naprawdę dobre karty, sam decyduje, którą i kiedy położyć na stół. A gdy brakuje mu kart, umie zagrać twarzą. Zaś w kwestii prawnej jego roszczeń do naszej korony, przypomnę, że nawet przyjazny nam papież nie miał pewności, czyją trzymać stronę - bulla koronacyjna Łokietka jest tego przykładem.
Wreszcie połączenie tych dwóch wrogich nam żywiołów, króla Czech i Krzyżaków, które stanie się politycznym faktem w kolejnej powieści, wcale nie było takie pewne w początkach panowania Łokietka.
To jest w tworzeniu powieści historycznej najbardziej frapujące: pisać z perspektywy bohaterów, z ich stanem wiedzy, nie naszym. Zapomnieć o oczywistych dzisiaj faktach, bo wówczas, w 1320 czy 1326 roku ich nie było. Zobaczyć je tak, jak toczyły się na oczach bohaterów tej opowieści, gdy wszystko mogło się zdarzyć. Patrząc na Krzyżaków nie myśleć o Grunwaldzie i hołdzie pruskim. Przyglądając się Janowi Luksemburskiemu i Czechom, nie nakładać na obraz wizji Jana Husa. Uczestnicząc w życiu rodzinnym Władka i Jadwigi nie mieć świadomości nadciągającego końca dynastii. I wchodząc do domu Giedymina jeszcze nie widzieć kolejnej. A przecież przyszłość została zasiana już wtedy. Wykiełkuje po latach, dziesiątkach lat i setkach. Czy oni, bohaterowie tej opowieści, rzucając ziarno myśleli o perspektywie dłuższej niż własne życie? Wiedzieli, że przyszłość ocenia przeszłość, ale spodziewali się tak daleko idących konsekwencji swoich czynów?
W tym kontekście arcyciekawy jest sojusz Władysława z Giedyminem. To była dla mnie uczta, której pożywką stały się pochodzące z tamtych czasów komentarze. Władek został odsądzony od czci i wiary, sprzymierzył się wszak z pogańskim księciem, z którym walczyli Krzyżacy. Krzyżacy... a to ciekawe, bo daty kolejnych spotkań na szczycie między Władysławem i Zakonem oraz ustalenia tam zawierane wskazują, że Krzyżacy nie mieli pojęcia o planowanym przez Władka sojuszu. A przecież gdy rzecz oficjalnie ujrzała światło dzienne, była dopięta na ostatni guzik. Córka Giedymina na Wawelu bierze chrzest! Dyplomaci Władka musieli nad tym pracować w kurii papieskiej od dawna. I byli na tyle skuteczni, że tam nie wykryli ich planu dyplomaci zakonni!
A potem, słynna tajemnicza choroba młodego małżonka. Ostatni syn. Dziedzic tronu. Dwóch już Jadwiga i Władysław stracili. Dorosły, pełnoletni. Domyślacie się, co czuli rodzice? Królewscy rodzice? Władek, który znów stanął przed widmem utraty wszystkiego. Który to raz w życiu?
Tak. Nie mogłam zamknąć tej historii. Mogę ją jedynie opowiadać do końca, do śmierci Władysława. I to właśnie zamierzam zrobić.
Odrodzone Królestwo trwa!