Kazimierz stojący nad trumną zasłania Władysława. Pamięć syna przyćmiła ojca. Przeszli do historii niejako w opozycji do siebie: niepokorny, uparty wojownik kontra mądry dyplomata i budowniczy. Nawet ich przydomki niesprawiedliwie dzielą: Łokietek i Wielki. A przecież każdy ma w sobie karła i olbrzyma. Bez wybitnego ojca nie byłoby tego wielkiego syna.
Odrodzone Królestwo kończy cykl powieściowy pod tym samym tytułem. Pięć tomów, ponad cztery tysiące stron, osiem lat mojego życia. Wciąż jeszcze nie wierzę, że te wielkie kartony, które od 2011 roku stoją wokół mojego biurka, mogę zamknąć, spakować i zarchiwizować. I wciąż trudno mi podsumować Odrodzone Królestwo, bo jeszcze patrzę na nie bez cienia dystansu, jakbym po spektaklu, zza kulis, podglądała stojących na scenie aktorów.
Zacznę więc nie od nich, a od kraju. Akcja powieści rozgrywała się na przestrzeni ponad sześćdziesięciu lat, a przejście od rozbicia dzielnicowego do zjednoczonego królestwa stawiało wyzwania krainom historycznym. Budziły się, ujawniały, zmieniały lub utrwalały ambicje regionów, tych dzielnic, które przed laty synom wydzielił Krzywousty (o tym można by napisać nowy cykl, na przykład: Kroniki Wielkiego Rozbicia). W Koronie śniegu i krwi na Śląsku wciąż żywa była pamięć wybitnego Henryka Brodatego, a książę Henryk wrocławski odważnie sięgał po tron krakowski. W Niewidzialnej koronie Henryk głogowski walczył o schedę po Przemyśle. W finale cyklu podzielony na dziesiątki księstw Śląsk odchodzi w ramiona Jana Luksemburskiego. Mamy wiek XXI i Śląsk wciąż ma potrzebę opowiadania na nowo o własnej odrębności.
Dla Przemysła II w Koronie śniegu Pomorze Gdańskie, które otrzymał od księcia Mściwoja, stało się przyczynkiem do zakończonych sukcesem starań o odzyskanie dla Polski korony. Dla Władysława Łokietka utrata tegoż Pomorza w Płomiennej koronie na rzecz najpierw Brandenburgii, a potem Zakonu stała motorem napędzającym ćwierćwiecze wojennego panowania. Przywrócą je dopiero Jagiellonowie, byśmy znów stracili je na rzecz Prus i odzyskali po wielkich wojnach XX wieku. Wspomniane Prusy w tej powieści są jedynie mglistą wizją Jemioły — połączeniem żywiołu rodzimego i Zakonu Krzyżackiego, a przecież Królestwo Prus powstałe z przekształcenia tego ostatniego odegra w przyszłości wielką rolę w naszych dziejach. Łokietkowe Kujawy, leżące na obrzeżach Królestwa, z dala od jego głównych spraw, stają się w finałowym tomie areną krwawych działań. Na kartach powieści środki ciężkości się przesuwają. Przemysł II był ostatnim „królem wielkopolskim”. Władysław, nie mając Pomorza, ostatecznie przenosi centrum królestwa do Krakowa i opiera swą władzę na elitach małopolskich. Warszawy, jaką znamy, jeszcze nie ma, jest Warszewą, osadą nad Wisłą, która sennie czeka na wielką rolę, jaką przyjdzie jej odegrać w naszej historii, choć jak całe Mazowsze, nawet nie śni o tym, że kiedyś stanie się sercem Polski. Przemysł II patrzył na zachód. Łokietek miał wrogów wszędzie, musiał, niczym słowiański Świętowit, rozglądać się na cztery strony świata. I jako pierwszy z naszych władców spojrzał na Litwę inaczej. Nie widział w niej pogańskich łupieżców, zobaczył sojuszników. Gdy książęta mazowieccy brali za żony Litwinki (a taka tradycja trwała od pokoleń), niejako kupowali polisy ubezpieczeniowe dla swych ziem, graniczących z Wielką Puszczą. Władysław, wbrew opiniom całego cywilizowanego świata, w Giedyminie zobaczył partnera. Dla mnie to jak przejście z defensywy do ofensywy w myśleniu o pokonaniu Zakonu. Nie udało się im zwyciężyć, ale powstrzymali Krzyżaków. A potem nastała wielka wojna, do której na poważnie włączył się Jan Luksemburski. To mógł być prawdziwy rozbiór Polski. Sojusznicy podzielili strefy wpływów, mieli się spotkać w samym centrum Królestwa, w starym Kaliszu, ojcowiźnie żony Władysława, Jadwigi. Wszystko, co następuje później, jest dla mnie kwintesencją panowania Łokietka: koszmarna sytuacja startowa, łut szczęścia, gdy Luksemburczyk nie przybywa na czas na miejsce spotkania zaborców. Podjęcie wojny podjazdowej, uparte szukanie bitwy, potyczka pod Koninem przegrana w ciemnościach zapadającego wieczoru, sromotna klęska, poddanie obozu i taborów, które staje się powodem rozdzielenia sił krzyżackich. Dzięki temu, że poniósł porażkę pod Koninem, spotkał ich później na Radziejowskim Polu i pokonał w takiej chwale, że potem, „na Radziejowskim Polu, wołali Polacy: Kraków / Krzyżem znaczeni przez Polaków zwyciężeni”. I nie zdążył opaść kurz po bitwie, nie zdążyli nacieszyć się zwycięstwem, gdy druga część wojsk krzyżackich wyjechała z mgły i rozbiła zmęczone wojska starego króla. Ponad siedemdziesięcioletni monarcha. Bitwa u kresu dni. Gdyby na polu walki stracił Kazimierza, ostatniego z synów, jedynego, który dożył wieku męskiego, w Królestwie, które nie przewidywało dziedziczenia tronu przez kobiety… Gdy myślę o tym, czuję, jakbym stała nad przepaścią, w mroku i w zamieci. Nie stracił syna, odesłał go z pola walki, co stało się przyczynkiem do kpin z Kazimierza w przyszłości. Bzdura. Wypchnięcie następcy tronu z bitewnej matni było jedną z najlepszych decyzji Władysława. Wracając do bitwy, która w naszej tradycji została zapamiętana jako „pod Płowcami”, a w istocie była bitwą na Radziejowskim Polu, warto wspomnieć, że z racji na niemal remisowy wynik starcia obie strony błyskawicznie zaczęły akcję propagandową, mającą na celu przypisanie sobie zwycięstwa.
Polski kronikarz podawał: „odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, zabijając 20 000 wrogów, sami tracąc zaś ledwo 12 szlachty i 30 ludzi niższego stanu”. Liczby, zgodnie ze zwyczajem średniowiecznych kronik, są tu fantastycznie niewiarygodne, ale najwyraźniej polska propaganda w kurii papieskiej znajdowała posłuch, bo mistrz Luther musiał wystosować ofcjalne pismo do swego prokuratora, do Awinionu, w którym przedstawiał mu zakonny punkt widzenia i kwitował: „Taka jest prawda, aczkolwiek król również chełpi się, jak to mówią, z koziej wełny” (czyli z niczego). Kronikarz oliwski sięgając do relacji zwykłych rycerzy krzyżackich, zanotował: „gdzie brak nadzoru sprawnego porządku, często duża liczba jest zwyciężana przez dobrze kierowaną garstkę, jak też zdarzyło się tym razem”. Ten osąd, wyważony i pozbawiony brzmienia propagandowego, jest w istocie wielkim komplementem dla króla Władysława.
W całym cyklu Odrodzone Królestwo wiele miejsca poświęcam kwestii dziedziczenia tronu przez córki. To nie jest feministyczny wymysł. Ta kwestia zajmowała i różniła ludzi średniowiecza. Spójrzcie: na naszych (powieściowych) oczach kończą się cztery wielkie, założycielskie dynastie Europy środkowowschodniej: czescy Przemyślidzi, węgierscy Arpadowie, Rurykowicze (nasz młody Bolesław Jerzy, któregoWładysław osadził na halickim tronie, nie zostawi potomka i będzie ostatnim w rodzie tak zwanych Pierwszych Rurykowiczów) i Piastowie. Oto oni: legendarny Lech, Czech i Rus (i Arpad, bo Polak — Węgier dwa bratanki), rody, które stworzyły państwowość naszego kawałka Europy. Żenili się ze sobą, walczyli, godzili i wymarli. Węgry, po całym ciągu wojen i pretendentów do korony świętego Stefana, uspokajają się i osiągną apogeum znaczenia pod rządami pochodzących z Neapolu Andegawenów. Niemała w tym zasługa Elżbiety, córki Łokietka, wybitnej i znaczącej władczyni. Czesi, wciąż jeszcze niepewni w rękach niezwykłego, ambitnego i nieprzewidywalnego Jana Luksemburskiego, już czekają na jego syna, cesarza Karola, który przyniesie wielkość Pradze. Polacy mają przed sobą jeszcze złoty wiek Kazimierza Wielkiego i pewnie do głowy im nie przychodzi, że wraz z jego śmiercią skończy się dynastia ojców Piastów. Na marginesie: dynastia nie wymrze, mamy dziesiątki książąt dzielnicowych z tej linii, ale mimo pewnych prób (mikrych zresztą) żadnemu z nich nie spełni się sen o koronie. Historia popłynie innym nurtem, w kierunku, który jako pierwszy spostrzegł Łokietek: ku Litwie. I na tronie zasiądzie Władysław II, a przy nim druga Jadwiga.
Ale chwilę. Cofnijmy się o krok. Andegawenowie (między innymi za sprawą stojącej u szczytu władzy Elżbiety) dopuszczą kobiety do dziedziczenia tronu. Dlatego Jadwiga Andegaweńska była królem, a nie tylko królową. Owszem, można skomentować, że szybko panowie polscy wydali ją za mąż, ale to komentarz powierzchowny. Analiza jej czasów pokazuje, że młoda władczyni faktycznie prowadziła politykę. Wraz z mężem, czasem osobno, ale nie była jedynie ozdobą jego tronu. Zmiany przychodzą powoli, nie wystarczy akt, trzeba przeorać umysły ludzi. Ta zmiana była niezwykle ważna. I szkoda, że nie utrwaliła się w historii, nie wykształciła sprawnego mechanizmu i tym samym nie pomogła Annie Jagiellonce, gdy niespełna dwieście lat później nastąpi zmierzch Jagiellonów. Przy okazji: zawsze widzę smutne podobieństwo między Kazimierzem Wielkim a Zygmuntem Augustem, dwoma ostatnimi w swych rodach władcami: obaj mieli wybitne umysły, długowiecznych ojców, wyjątkowe w swych ambicjach matki i rozpaczliwie, z ramion w ramiona, poszukiwali miłości i nie przedłużyli dynastii. Kusi mnie, by dopowiedzieć Państwu los kilku powieściowych, mniej znanych bohaterów i ujawnić przedłużenia niektórych, równie mało znanych wątków.
Wojewoda brzeski Wojciech Leszczyc (co jako Wojtuś był z Władkiem na wygnaniu, a teraz walczył w wielkiej wojnie) zasłynie ze złożonych w przyszłości ślubów rycerskich. W 1347 roku uda się na pielgrzymkę do Ziemi Świętej i tam przysięgnie, że nie zje posiłku przy stole, póki nie zmierzy się w walce z niewiernymi (według innej wersji legendy: póki nie odzyska Ziemi Świętej). W owych czasach nie oznaczało to bynajmniej śniadań do łóżka. Wojciech wstąpi do zakonu rycerskiego założonego przez Philipa de Mézières, a ponieważ ten był pisarzem, przekazał nam tę relację. Rikissa i Aneżka wrócą z podróży z relikwiami, po które się udały do Kolonii i Trewiru. Królowa ostatnie lata życia spędzi w założonym przez siebie brneńskim klasztorze, umrze 19 października 1335 roku, nie zapominając w testamencie o obdarowaniu każdej ze swych fundacji i ludzi, którzy byli przy niej przez długie lata. Wspomniała zarówno iluminatorów, jak i krawca Sidela, służące, kucharzy, woźniców. Nie zapomniała o rodzicach w dalekim Poznaniu, katedrze, w której byli pochowani, zapisała srebro; podobnie cysterkom w Owińskach i klaryskom w Gnieźnie. Spoczęła nie obok swych królewskich mężów, lecz przy boku kochanka, Henryka z Lipy. Niezwykła kobieta, wymykająca się jakimkolwiek stereotypom.
Król Jan Luksemburski był obecny na jej pogrzebie, co niezwykle symboliczne, prosto z uroczystości żałobnych ruszył do Wyszehradu, na zjazd z Carobertem i Kazimierzem Wielkim, podczas którego ustalono warunki, na jakich zrzekał się polskiej korony. Sam Jan także wymaga wspomnienia: całkowicie stracił widzenie w prawym oku w 1337 roku, podczas drugiej krucjaty na Litwę. Leczenie nie przyniosło rezultatu, medyk okazał się szarlatanem i utopiono go w Odrze. Około 1340 roku utracił wzrok całkowicie, także na drugie oko. Dbał o swój wizerunek, nie chcąc, by wiedza o ślepocie się rozeszła, fantastycznie udawał — przyjmując gości, zwykle trzymał w dłoni książkę lub pergamin, jakby ledwie przed chwilą skończył czytać. Za jego największy polityczny sukces uznaje się wprowadzenie syna, Karola, na tron cesarski. Do śmierci będzie odznaczał się fantazją i umrze tak jak żył — po rycersku. W trakcie słynnej bitwy pod Crécy (to już wojna stuletnia!), walcząc po stronie ukochanej Francji, pięćdziesięcioletni, całkowicie niewidomy Jan, ruszy do boju, każąc przywiązać swego konia między rumakami dwóch towarzyszy.
I jeszcze jedna intrygująca opowieść: pamiętają Państwo margrabiego brandenburskiego Waldemara? Kto ma dobrą pamięć, proszę sobie odtworzyć scenę jego powieściowej, dość dziwnej śmierci. Otóż w roku 1348 na dworze biskupim w Magdeburgu pojawił się tajemniczy pielgrzym podający się za zmarłego Waldemara. Mówił, iż kazał pochować sobowtóra, by udać się na pokutną pielgrzymkę do Ziemi Świętej (ten to naprawdę miał za co pokutować!). Na dowód swego pochodzenia pokazywał pierścień. Uwierzono mu. Biskup magdeburski, król Czech Karol Luksemburski, liczni możni i cała Marchia Brandenburska stanęła w ogniu w walce o prawa „Waldemara” do tronu przeciw Wittelsbachom. Dziesięć lat trwała krwawa wojna, wygrana przez tych ostatnich. Uzurpator, o dziwo, nie zginął w lochu, ale zmarł spokojnie śmiercią naturalną. Wittelsbachowie nie wygrali jednak za darmo. Na owych walkach najbardziej zyskał znany nam ród Wedelów i Betkin von der Osten (zięć Wincentego Nałęcza!).
Czasami w powieści dla potrzeb fabuły trzeba przestawić jakieś wydarzenia w czasie. W tym przypadku był to moment zgonu wspomnianego przed chwilą Wincentego Nałęcza. W rzeczywistości najpierw był szturm Brześcia, potem śmierć wojewody (czerwiec 1332), w książce jest na odwrót. Mam nadzieję, że Czytelnicy mi to wybaczą, bo sam wojewoda był postacią wybitną i swym życiem dowiódł, że potrafił wznieść się ponad osobiste urazy. Motyw tak zwanej „zdrady Wincentego z Szamotuł” funkcjonujący w dawniejszej literaturze tematu, dzisiaj zupełnie się nie broni, choć sama śmierć wojewody wciąż pozostaje zagadkowa. Tłumaczenie, że zginął podczas działań wojennych, jest błędne, wówczas już nie toczyły się walki, a wersja „od zabłąkanej strzały” każdemu autorowi daje pole do popisu. Zdrobnienie „Wincz”, którego używam w powieści, zaczerpnęłam od Adama Krechowieckiego, który użył go w powieści Szary wilk. Wpadło mi w ucho, pasowało do kreacji bohatera i dawnemu autorowi kłaniam się dzisiaj, po 130 latach.
Wieców wojennych w Chęcinach też było więcej niż ten jeden, opisany w powieści. Skarbiec wawelski i gnieźnieński przeniesiono podczas jednego z nich, prawdopodobnie wcześniejszego, ale na rzecz dramaturgii postanowiłam pokazać to tu i teraz. Są też w powieści zdarzenia, które zwykło się opowiadać inaczej.
Najważniejszym z nich jest tak zwany „gwałt królewicza Kazimierza na Klarze Zach”. Któryż miłośnik historii nie słyszał pikantnej plotki o tym, jak dziewiętnastoletni Kaziu wysłany przez ojca na dwór węgierski po pomoc wojskową, zamiast zajmować się tym, co mu zadano, uwiódł dwórkę swej siostry królowej Elżbiety. Wersja ostrzejsza mówi, że przy jej pomocy. Potem wyjechał z Węgier, porzuciwszy Klarę. Ojciec dziewczyny dowiedziawszy się, iż jest ciężarna i kto jest sprawcą, kierowany poczuciem krzywdy wtargnął na dwór i rzucił się z mieczem na królową, króla i ich synów, na skutek czego Elżbieta straciła cztery palce u prawej dłoni. Brzmi ekscytująco. Prawdą w tej opowieści jest okaleczenie królowej Elżbiety przez Felicjana Zacha. Dziękuję panu profesorowi Stanisławowi Andrzejowi Sroce za udostępnienie swojej pracy i podsunięcie nowych publikacji węgierskich na ten temat. Po ich analizie należy uznać, że powtarzana za Janem Długoszem historia ma swe źródła w propagandzie krzyżackiej, której (zresztą po latach od wydarzenia) zależało na oczernieniu Kazimierza, wówczas już króla Polski. Sam zamach Felicjana Zacha był najprawdopodobniej szerszą akcją i zamieszanych w nią było więcej osób, w tym z rodziny Palasti (dawnych stronników Mateusza Czaka, zgładzonego przez Caroberta). Był to niewątpliwie akt wymierzony w króla Węgier Caroberta, a surowe wyroki, jakie zapadły w tej sprawie, wyraźnie wskazują, iż przez ówczesnych sędziów był rozpatrywany jako zdrada stanu. Osoby królewicza Kazimierza w tej sprawie nie było, choć można założyć, iż spotkał Klarę Zach na dworze swej siostry i nie można wykluczyć, że zwrócili na siebie uwagę. Tym niemniej nie uznałam za stosowne powtarzania obalonych przez naukę plotek.
Muszę również wspomnieć, iż gdy Zyghard mówi: „Przysięgałem Zakonowi w tobie, Lutherze z Brunszwiku. A nie tobie w Zakonie”, pozwoliłam sobie strawestować motto MChAT-u Konstantego Stanisławskiego.
W nieskończoność można by wymieniać przykłady fascynujących historii wokół Odrodzonego Królestwa, tej zmienności dziejów, mnożyć ziarna, które zasiane przed setkami lat, jeszcze dzisiaj wydają plony.
Straszy się czasami: „Historia oceni”. Na przeszłość patrzymy więc dzisiaj przez pryzmat wojen rozegranych przez naszych przodków, ale i my nie jesteśmy dla historii niewidzialni, nawet jeśli nie stajemy do bitew. Pod presją katastrofy ekologicznej, wyjątkowo dotkliwie czujemy presję roli, jaką nam przyjdzie odegrać w dziejach ludzkości. Często powtarzam, że dla mnie nasi władcy to ludzie z krwi i kości.
Stworzeni z porażek, namiętności, pragnień i niespełnień. Nie chciałabym swoją pracą nikogo zakląć w pomnik. Żywy kiedyś człowiek zamieniony w figurę, unieruchomiony na wieki. Inspirujące, gdy to dzieło sztuki. Rozpaczliwe, gdy zamieni się w figurynkę, na którą patrzeć będą oczy pokoleń. Oczywiście, moja wizja Rikissy, Władysława, Jadwigi, Janisława, Luthera, Zygharda jest inspirowana faktami historycznymi, ale na wskroś autorska. Tak, to rodzaj presji i odpowiedzialności, w której czają się pytania: czy dobrze go portretuję? Czy prawidłowo interpretuję te strzępki faktów, które przekazały kroniki? Wreszcie: czy nie krzywdzę pamięci postaci takim właśnie portretem? Zmagam się z nimi przy każdym z bohaterów, a potem podejmuję decyzję: pisz, to nie pomnik.
I to właśnie robię od lat z niesłabnącą pasją dla przeszłości i ludzi, którzy ją tworzyli. Chcę, byście poczuli ich marzenia równie mocno jak lęki, koszmary nocne jak rozkosze. Byście włączyli ich w krąg swej rodziny. Przecież, jakby dobrze pogrzebać, wszyscy nosimy fragment wspólnego DNA.
Przy okazji: od kilku lat wyobraźnię miłośników historii rozbudza nowy kierunek: archeogenomika, łącząca w sobie badania historyczne, archeologiczne i genomikę. To ekscytujące, gdy z dozą prawdopodobieństwa bliską pewności wiemy, iż inne niż znane dokumenty pisane z epoki nie istnieją (zaginiona biblioteka Jakuba Świnki z Korony śniegu to mój wymysł i niespełnione marzenie). Archeologia za to wciąż pozostaje otwarta, bo wciąż znajdujemy nowe zabytki i szczątki. A genomika pozwala je badać w sposób, o jakim wcześniej nie myśleliśmy. Od kilku lat Poznańskie Centrum Archeogenomiki prowadzi projekt badawczy: „Dynastia i społeczeństwo państwa Piastów w świetle zintegrowanych badań historycznych, antropologicznych i genomicznych”. Śledzę wszystkie doniesienia z zapartym tchem. I jak mówiłam na każdym ze spotkań autorskich — marzę o tym, że któregoś dnia zostanie otwarty grobowiec Władysława Łokietka na Wawelu. Że dowiemy się, jak wyglądał król. Czy to coś zmieni w naszym postrzeganiu Władysława?
Nie wiem. Moim pragnieniem przez te wszystkie lata było, by wyszedł z cienia syna. Bo każdy ma w sobie olbrzyma i karła.