Podziękowania
Na liście podziękowań Damian Chmiel jest pierwszy. Fundator Fundacji Ścieżkami Pomorza, pasjonat, miłośnik pomorskich historii, archeologii, człowiek instytucja. Znaliśmy się na długo przed „Sydonią”, prowadził moje spotkania w Szczecinie, ale jak rozumiem i ta znajomość musiała dojrzeć. Damian należy do ludzi, dla których nie ma rzeczy niemożliwych. Wraz ze swoją żoną, Agnieszką, wspierał mnie od pierwszych chwil, obwoził po miejscach akcji, organizował literaturę, wynajdywał niedostępne książki, opowiadał, pokazywał to, czego już nie widać i, co najważniejsze: dzięki niemu poznałam dwie niezwykłe dla tej książki kobiety: panią profesorkę Agnieszkę Gut i panią Joannę Kościelną.
Pani Agnieszka jest skarbnicą wiedzy o dawnym Pomorzu i procesach o czary. W dodatku naukowo bada zachodniopomorskie czarownice, a my, zgromadzeniu wokół, mamy wielką nadzieję, że wyniki jej historycznego śledztwa znajdą się kiedyś na kartach książki. Dziękuję jej za szczodre dzielenie się wiedzą i dyscyplinowanie mnie, gdy było trzeba. Za poczucie humoru, bez którego trudno byłoby przebrnąć przez ten temat i za odważne wyrażanie swoich opinii. Nasze wspólne z Chmielami wycieczki po miejscach związanych z Sydonią były dla mnie bezcenne.
Gdyby nie Joanna Kościelna, gdyby nie nasza żywiołowa wymiana informacji, tak energetyzująca, jakby dotyczyła tu i teraz, nie byłoby wielu, naprawdę wielu faktów i pomysłów w tej książce. Pani Joanna jest dla mnie gigantką w kwestii Księstwa Pomorskiego, Gryfitów, kultury i życia codziennego na ich dworze. Przydomek „Saska Lwica” to jej pomysł, który po prostu musiał znaleźć się w książce. Podsunęła mi Memento Mei, tajemniczy medal Jana Fryderyka, wynajdywała informacje o imionach koni, przedmiotach należących do braci Gryfitów (skóry z jelenia obdartego z niej żywcem – sama bym nie wymyśliła), o ludziach, miejscach, szczegółach dotyczących śmierci książąt i ich pogrzebów. Wyliczyć zasług pani Joanny nie zdołam (za nagrobek Korduli von Wedel wdzięczna jestem wyjątkowo). Mogę tylko złożyć jej hołd, a Państwu gorąco polecić jej fascynujące publikacje.
Pan Jarosław Aptacy z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, podjął się wyzwania i przetłumaczył dla mnie akta procesowe Sydonii von Bork ze zbiorów niemieckiego historyka i archiwisty Georga Sello. To była żmudna praca, ale obfitowała w odkrycia i emocje, za co jestem niesłychanie wdzięczna. Przy tej okazji dodam, że takie perełki jak „So krabben und kranzen meine Hunde und Katzen” („To skrobały i drapały moje psy i koty”), czyli rzekome zaklęcie Sydonii, pozostawiałam w oryginalnym zapisie, w języku dolnoniemieckim.
O ubiorach Gryfitów zachowało się sporo informacji, ale ubrać trzeba było nie tylko książąt. Tajniki ówczesnych strojów męskich pomógł mi zrozumieć Zielony Kawaler (pod taką nazwą znajdziecie go na facebook’u), za co serdecznie dziękuję. Zaś w modę kobiecą wtajemniczyła mnie Agnieszka Terpiłowska. Fantastyczny był ten historyczny Fashion Week, jaki przeżyłyśmy i jestem pełna podziwu dla szerokiej wiedzy i umiejętności Agnieszki (można mieć w nie wgląd na facebook’u, na profilu Waliza pełna wspomnień).
Bohaterów trzeba nie tylko ubrać, ale i podjąć godnie. Skoro Sydonia ważyła piwo i ja musiałam się tego nauczyć, przynajmniej w teorii. Przez ten proces poprowadzili mnie Hanna i Paweł Lisowie, zajmujący się kuchnią dawną i archeologią doświadczalną. Nie pierwszy raz korzystałam z ich pomocy, ale tym razem było to szczególnie ekscytujące.
Dziękuję również panu profesorowi Tadeuszowi Maciejewskiemu, autorowi książki o narzędziach tortur, za życzliwość i możliwość skonsultowania się w sprawie tortur zastosowanych wobec Sydonii.
Specjalne podziękowania należą się pani Dorocie Makrutzky z Pommersches Landesmuseum w Greifswaldzie. Pani Dorota jest pomysłodawczynią niemiecko – polskiego projektu Akta Sydonii 1620, zrealizowanego z okazji 400 rocznicy śmierci Sydonii von Bork i cały czas dostępnego online. Nasza długa rozmowa i świadomość, że Sydonia wciąż budzi w tylu ludziach gorące emocje, była dla mnie niezwykle inspirująca.
Pozostanę dłużniczką pana dr Pawła Guta z Uniwersytetu Szczecińskiego, który poświęcił wiele czasu Sydonii i jej licznym procesom. Dzięki jego publikacjom mogłam zacząć swoją pracę nad historią bohaterki. Nieodzowną i nieocenioną lekturą były także dzieła profesora Edwarda Rymara, od Rodowodu książąt pomorskich, przez wykłady o nich samych i historii rodu Borków.
Osobno kłaniam się Joannie Mueller, za to, że wielkodusznie pozwoliła mi użyć swego wiersza warum z tomu Hista & Her sista na motto do powieści.
Podczas pracy nad historią Sydonii dostałam niezwykle dużo wsparcia od współpracowników i przyjaciół, nie sposób wymienić wszystkich, nikogo nie chciałabym pominąć. Zawsze podkreślam, że książka powstaje w samotności, ale jej wydanie to praca zespołowa, dlatego całemu zespołowi redakcyjnemu, w każdym pionie, kłaniam się nisko.
Z wydawniczym teamem Tadeusz i Andrzej Zysk przegadywaliśmy tę historię wiele razy, ich towarzyszenie mi w tej podróży było uważne i twórcze. Cieszę się, że chociaż wychodziliśmy z różnych punktów patrzenia na Sydonię, stanęli po stronie mojej wizji. Wspólne uczestniczenie w procesie jest nie do przecenienia.
Osobno dziękuję Tobiaszowi Zyskowi za kreatywność podczas prac nad okładką. Chciałam czegoś innego, niż słynny „portret podwójny” a Tobiasz użył swego talentu i doświadczenia, i mnie zaskoczył.
Aleksandra Miszczyńska, gdy tylko wspomniałam jej, że tym razem piszę „coś z listy” od razu wiedziała, krzyknęła: „Sydonia, nareszcie!” i była przy mnie przez cały czas, nie pierwszy zresztą raz. Patrycja Poczta trzymała rękę na pulsie, niczym najczulsza lekarka. A moja redaktorka, Elżbieta Żukowska, no cóż, jest integralną częścią tej książki. Nie wyobrażam sobie przejścia przez ten proces bez niej. Elu, dziękuję ci, mądra, czuła i wymagająca towarzyszko. Podnosiłaś mnie, gdy upadłam i wspierałaś, gdy leciałam. To drugie było najważniejsze.
Dodam, że wszystkie moje przyjaciółki mają swój udział w moim entuzjazmie podczas prac nad powieścią. Każda z nich miała swój ulubiony, zwykle inny moment, w historii Sydonii. Ale wszystkie razem podtrzymywały ogień.
Pracuję w domu, nie wyjeżdżam w odosobnienie, więc moja rodzina zawsze jest częścią procesu twórczego, Sydonia długo mieszkała z nami (jeszcze się nie wyprowadziła). Dziękuję moim córkom, że z taką ciekowością przyjęły jej obecność, zwłaszcza Julii, która od początku się z nią zaprzyjaźniła. Mojemu mężowi, za podróże po księstwie pomorskim i godziny spędzone przy interpretacji horoskopów książąt (tak, tak; jak wspominałam, przygotowuję się do pracy na każdym możliwym polu, skoro „moi” książęta mieli astrologów, chciałam wiedzieć, co mogli od nich usłyszeć). Dodam, że mieszkamy pod Kołobrzegiem, a najbliższą naszej miejscowością jest Stary Borek. Według profesora Rymara, to mogły być ziemie dawnego kasztelana Kołobrzegu, Borka. Schodziliśmy wspólnie z mężem tutejsze lasy, czerpiąc z tego, sięgającego setek lat, sąsiedztwa.
Chcę zakończyć podziękowania taką oto historią:
Jak napisałam wcześniej, ta opowieść dojrzewała 27 lat. A 12 lat temu znalazła się na mojej prywatnej krótkiej liście powieści, które chcę napisać (z powieści „z listy” napisałam już Hardą). Wtedy tę listę dostał Tadeusz Zysk, mój Wydawca. I, rzecz jasna, zgubił.
W 2020 roku, po premierze Odrodzonego Królestwa, gdy zastanawiałam się, którą książkę z bogatej spiżarni swoich pomysłów wybrać, odwiedził nas mój kuzyn, Daniel, wraz ze swoją żoną Marią. Oboje mieszkają w Szczecinie i przywieźli ze sobą wino o nazwie „Sydonia”. Wtedy podjęłam decyzję, ale z nikim, poza mężem, się nią nie podzieliłam.
W tym samym czasie, Tadeuszowi wpadła w ręce Sidonia the Sorceress, w przekładzie Lady Jane Wilde, matki Oskara Wilda, która była tłumaczeniem oryginalnego dzieła pastora Wilhelma Meinholda Sidonia von Bork, die Klosterhexe, opublikowanego w 1847 roku. Tadeusz nie zadzwonił do mnie, chcąc uszanować mój urlop od pisania, ale podzielił się swym odkryciem z Maciejem Strzemboszem, któremu z kolei zdążyłam już opowiedzieć o moim przesiadywaniu w Muzeum Narodowym w Szczecinie.
I tak oto Sydonia, po kilkunastu latach, zmaterializowała się, sobie tylko znanym sposobem, w głowach autorki i wydawcy (a listy Tadeusz Zysk nadal nie odnalazł).