RIKISSA wodziła palcem po otoku swej nowej pieczęci. Była piękna, uderzająco piękna, ale też wykonał ją arcymistrz w swej sztuce. Przedstawił Rikissę siedzącą na tronie, którego oparcie stanowiły dwie wieże. Na jej głowie korona, tak jak sobie życzyła, piastowska, z wypustkami w kształcie lilii. Układ sukni, fałd płaszcza, majestat korony i uniesionej głowy łagodził rysunek delikatnych pędów roślinnych, ale to z nich wychodził ten niepozostawiający złudzeń, majestatyczny opis na otoku.

Przeczytała go po cichu, jakby nie śmiała wypowiedzieć na głos. Wstrząsnęło nią.

Królowa na pieczęci wydała się sobie kimś więcej, jakby wizerunek, którym od tej pory znakować będzie każdy ze swych dokumentów, był piękniejszy i mocniejszy niż ona sama. Odłożyła wielką pieczęć i wzięła w dwa palce drugą, małą, zwaną „sekretem”. Na niej była tylko głowa Rikissy i skrócona tytulatura.

Pod czym ją wycisnę? – spytała siebie samej. – Do kogo będę wysyłać sekretne wiadomości?

– Mamo! – okrzyk Agnieszki przerwał jej myśli.

Odwróciła się do wbiegającej za trzema lwami córki. Kalina, zgrzana od letniego upału, weszła za nimi i odgarnęła z czoła spocone włosy. Wciąż zdawały się martwe.

– Agnieszka skończyła cztery lata – powiedziała Rikissa, przyglądając się córce. – Widzisz to? Podobieństwo zaczyna być uderzające.

– Widzę – Kalina zmrużyła oczy i spytała: – Nie boli cię to?

– Dziwi – odrzekła Rikissa, patrząc, jak dziewczynka biega, siada, wstaje, podchodzi do okna.

– Jest krwią z mej krwi, dzieckiem mego łona, jedynym żywym i więcej ich nie będę miała – powiedziała po chwili, cicho, by Agnieszka ich nie słyszała. – W najgorszych chwilach to myśl o niej trzymała mnie przy życiu. Gdy mam ją blisko, żyję podwójnie. Raduje mnie samo patrzenie na nią. Rozumiemy się bez słów, wystarczy spojrzenie. Jest mała, a przecież wiesz, że od urodzenia wiedziała to wszystko, czego kobiety uczą się latami.

– Ty też taka byłaś – przerwała jej Kalina.

– Być może, ale ona to nie ja – zaprzeczyła Rikissa. – I gdy widzę, że z roku na rok staje się tak uderzająco podobna do Václava, czasami się boję, a czasami tylko dziwię. Nie rozumiem tego, Kalino. Ona nigdy nie zobaczyła swego ojca. Václav zmarł sześć dni po jej narodzeniu, pamiętasz? Życzył sobie mnie zobaczyć, ale nie zdążyłam do niego pójść…

– Muszę ci coś wyznać – powoli powiedziała Kalina.

– Nie rób tego – Rikissa odwróciła się ku niej i położyła dłoń na ustach Kaliny. – Ja wiem.

Patrzyły sobie w oczy przez chwilę. Nigdy nie mówiły o tym. Po prostu powiedziano: król Václav II umarł. Ogłoszono, że to atak gruźlicy, że zachłysnął się własną krwią w paroksyzmie kaszlu. Tak, plotki krążyły. Na dworze szeptano raz tak, raz inaczej. Najpierw oskarżono Michała, ale on wtedy był z Rikissą, więc wiedziała, że jest niewinny. Potem zobaczyła z okna swej komnaty pewnego mężczyznę, który nie pierwszy raz odwiedzał Václava i który nawet obserwowany z daleka sprawiał, że drżała. Później zaś widziała rdzawą plamę na zielonej sukni Kaliny i zdała sobie sprawę, że jej piastunka nigdy więcej tamtej sukni na sobie nie miała. Wreszcie, w tym samym czasie, gdy dzwony katedry Świętego Wita żałobnym tonem obwieszczały światu śmierć króla Václava, zobaczyła swoje trzy lwy starannie oblizujące pazury, łapy i pyski. Połączyła te trzy znaki w jedno i zrozumiała, że w jakiś tajemny sposób łączą się ze zgonem Václava.

Nigdy nie udawała rozpaczy po jego śmierci. Była w połogu i nikt nie wymagał od niej obecności w trwającym godzinami pogrzebie. Gdy zgodnie z tradycją po sześciu tygodniach  opuściła swe komnaty, po prostu przywdziała żałobną suknię i uprzejmie przyjmowała kondolencje. A potem już była śmierć Vaska, Habsburgowie pod Pragą i Henryk z Lipy klęczący przed nią z błaganiem, by przeniosła krew między dynastiami. Śmierć Václava była kluczem do tamtych, kolejnych zdarzeń, ale do jej okoliczności nigdy nie wracano.

– Mój skarbiec przestał świecić pustkami – powiedziała do Kaliny po chwili. – Spłaciłam złotnika Konrada, wiesz, insygnia grobowe dla Rudolfa kosztowały fortunę. I ustanowiłam fundacje.

– Fundacje? Co masz na myśli? – uniosła brwi Kalina.

– Moja ty poganko. – Rikissa objęła ją w pasie i przyciągnęła do siebie. – Jak wy czcicie pamięć zmarłych?

– Wspominamy ich. Składamy ofiary dla dusz – nieśmiało odrzekła Kalina.

– No widzisz – uśmiechnęła się Rikissa. – A królom trzeba wystawić pomniki. Ich kamienne, pośmiertne wizerunki, przed którymi ludzie będą zatrzymywali się i modlili.

– Do króla? – skrzywiła się Kalina.

– O króla. Václav miał wiele zła na sumieniu, jego dusza potrzebuje nieskończonych modlitw. Człowiek po śmierci jest całkowicie bezbronny, Kalino – mówiąc to, poczuła ukłucie. – Na szczęście miłosierny Bóg potrafi wybaczać i Czyściec w przeciwieństwie do Piekła nie trwa wiecznie.

– A ty, Rikisso? – przerwała jej ostro Kalina. – Czy ty mu wybaczyłaś?

– Tak – odpowiedziała szczerze. – Ale nie sądzę, by zdążyli mu wybaczyć inni. Ci, których skazywał na śmierć, doprowadzał do upadku, poniżenia, rozpaczy i klęski. Dlatego ustanowiłam fundacje. Zapisałam majątek, by mnisi modlili się do końca świata w intencji oczyszczenia z grzechów jego duszy. To wszystko, co mogę dla niego zrobić za to, że dał mi Agnieszkę.

– Przesadzasz – fuknęła Kalina. – Jesteś królewską córką, mogłaś mieć innego, lepszego męża.

– Nie waż się tak odzywać do królowej – dopiero teraz zdały sobie sprawę, że stoi przy nich Michał Zaremba. – Nic nie rozumiesz, Kalino.

Rikissa spojrzała na niego zaskoczona. Nigdy tak ostro nie odezwał się do Kaliny.

– Ja nic nie rozumiem? – skoczyła mu do oczu. – A gdzie ty byłeś, gdy jej życie wisiało na włosku?

– Walczyłem o swoje – warknął Michał. – Ze smokiem, który wyszedł ze mnie. Jesteś wysłanniczką swoich, która owszem, opiekowała się Rikissą i dzieckiem, ale jak słyszę, ani chwili nie marnuje, by wlewać w serce królowej jad. Wasze plany stracone!

– Nasze? – nie ustąpiła Kalina. – A może wasze, co? Kto chciał osadzać syna Rikissy na polskim tronie, co? I kto ją opuścił, gdy urodziła córkę?

– Nie waż się! – natarł na nią Michał.

– Przestańcie! – krzyknęła Rikissa. – Nie należę do was. Agnieszko, chodź ze mną.

Wyciągnęła rękę do córki i wyszła. Skierowały się do ogrodu, który założono dla niej za zamkowym dziedzińcem.

– O co się pokłócili? – spytała Agnieszka, gdy szły między kwitnącymi krzewami.

– O swoje złudzenia – opowiedziała Rikissa i wyjaśniła po chwili: – O życzenia, które mieli i które się im nie spełniły.

– Aha – skinęła głową Agnieszka. – A ty? Masz złudzenie? – spytała po chwili.

Mam – pomyślała Rikissa, patrząc na człowieka, który szedł ku nim. Wyglądał jak Henryk z Lipy wychodzący z jakiejś dalekiej przeszłości, na tyle odległej, że takim go nigdy nie znała. Musiał mieć mniej niż dwadzieścia lat. Był smukły i gibki, pozbawiony brzemienia wieku. Jego policzki były gładkie, nie miał twardego, kwadratowego zarysu szczęki i tej bruzdy między ciemnymi, jak pociągnięcie węglem, brwiami. I oczu jak szlachetne kamienie.

– Królowo – przyklęknął przed nią i otrząsnęła się ze złudzenia. To nie ten głos.

– Jestem Henryk z Lipy – powiedział. – Henryk Młodszy, syn twego najwierniejszego przyjaciela.

– Wstań – odpowiedziała oszołomiona własną pomyłką. – Co cię sprowadza?

– Ojciec, królowo.

– Poczekaj, Henryku. – Skinęła na strażnika pilnującego wejścia do ogrodu i poprosiła: – Zawołaj do nas Katkę. Agnieszko, pójdziesz z Katką poszukać malin?

Oczy jej córki śmiały się, być może nie do malin, ale do złudzenia matki. Uśmiechnęła się do niej, jakby ta sprawa była wielką tajemnicą. Gdy odeszła z Katką, Rikissa poprowadziła Henryka Młodszego w głąb ogrodu.

– Mów – poprosiła.

– Mój ojciec i Jan z Vartemberka po tym, jak uciekliśmy z klasztoru, skrzyknęli Ronowców, Markwarticów, panów z Seeberka i Michalovic oraz innych i ruszyli na Pragę. Tam mieszczanie, tak jak w Kutnej Horze opanowali miasto. Volfram trzymał nawet most praski. Aleśmy ich pobili i…

Słuchała, jak mówi. Krótko, bez ozdobników. Przybyli i pobili, cóż więcej. Tymczasem znała już to, o czym opowiadał, z plotek, pogłosek, a nawet pieśni. Od dnia uwolnienia się z sedleckiego klasztoru Henryk urósł w oczach ludu na pierwszego pana Czech. Chyba był nim wcześniej, ale jeszcze nie każdy o tym wiedział, a teraz brawurowa ucieczka z niewoli, zerwanie wymuszonego sojuszu z mieszczanami, wszystko to sprawiło, że o  podkomorzym Królestwa śpiewano pieśni jak o największym bohaterze.

– …nie było wyjścia – ciągnął Henryk Młodszy. – Ojciec zdecydował, że trzeba uwięzić króla. Wywabił go z zamku praskiego i zamknął pod strażą. Ludzi królewskich rozbiliśmy i się rozpierzchli. Królowa Anna w rozpaczy zamknęła się w klasztorze…

– Którym? – rzeczowo przerwała mu Rikissa. – U klarysek czy benedyktynek?

– U benedyktynek – potwierdził.

To znaczy, że nie planuje życia w zakonie – pomyślała, przypominając sobie dzielne siostry od Świętego Jerzego, które pomogły jej uciec z zamku. – Traktuje pobyt u nich jak azyl. Gwarancję nietykalności.

– Tam spotkała się z siostrą, królewną Elišką. – Młody Henryk przerwał nagle, zatrzymał się w pół kroku, odwrócił do niej i spytał: – Pani, a ty jak wolisz? Lud o tobie mówi „nasza Eliška Rejčka”, ale ty sama? Jak się do ciebie zwracać?

Przyjrzała mu się. Nie ojciec go o to pytanie prosił, Henryk z Lipy używał wobec niej imienia, z którym ją tu przywiózł – Rikissa.

– Królowie lubią nazywać swe żony, jak im się podoba, Henryku. Mój pierwszy mąż nazwał mnie Elżbietą, Alzbeta Rejčka, tak wymawiał me imię. Gdy więc myślę o sobie, jako o królowej Czech, wiem, że jestem Elżbietą, ale jeśli chcesz mówić naprawdę do mnie, możesz się zwracać „Rikisso”.

– Dziękuję, królowo – odpowiedział i nie śmiał użyć jej imienia. – Tak więc, Karyntczyk pod kluczem, Anna w klasztorze, a negocjacje trwają.

– Kogo twój ojciec chce zaprosić na tron? – spytała.

Zmieszał się.

– Dał mi list dla ciebie, pani – odpowiedział i wyjął nieduży, zalakowany pergamin.

Co w nim jest, że nie chciał powierzyć tego synowi? – pomyślała.

– Przeczytam za chwilę, przejdźmy się jeszcze, Henryku.

– Królowo, nie chciałbym być niegrzeczny, ale to nie wszystko, z czym posłał mnie ojciec. Jest coś jeszcze. Ktoś jeszcze. Moja siostra, Katrina. Czeka na nas na końcu ogrodu.

– Siostra?

– Tak, królowo. Ojciec chciał spytać, czy nie zechciałabyś, królowo, przyjąć Katriny na swój dwór, jako panny do towarzystwa.

Raczej nie pyta – pomyślała – skoro już przysłał do mnie dziewczynę.

Spojrzała w niebo. Z zachodu ciągnęły ciężkie, ołowiane chmury. Po upalnym dniu zanosiło się na nawałnicę.

– Zatem chodźmy do niej, Henryku. Chcę poznać twoją siostrę nim nadciągnie pierwsza letnia burza.

Szli wysypaną rzecznymi kamykami alejką, między kwitnącymi krzewami róż, jaśminu i wiciokrzewu, które w dusznym powietrzu zdawały się oddawać całą swą woń. Słyszała gdzieś w oddali radosny śmiech Agnieszki i Katki. Przy kamiennej misie na wodę stojącej na oplecionym bluszczem postumencie czekała na nich dziewczyna w pięknej, zielonej sukni. Na widok nadchodzących pochyliła się w głębokim, ale zupełnie niezgrabnym ukłonie.

– Pani – powiedziała cicho. – Królowo.

– Wstań, Katrino. Ile masz lat?

– Jestem dwa lata młodsza od Henryka – odpowiedziała, patrząc na ziemię.

– Czyli ile?

– Szesnaście – odpowiedział za nią starszy brat i przeprosił. – Jest wystraszona. Nigdy nie była na prawdziwym dworze.

Widzę – pomyślała Rikissa, patrząc, jak niezręcznie Katrina podtrzymuje suknię.

– Chciałabyś zamieszkać ze mną w Hradcu? – spytała.

– Tak, pani – odpowiedziała. – Bardzo bym chciała ci służyć.

– Spójrz na mnie, Katrino – łagodnie poprosiła Rikissa. – Chcę zobaczyć twą twarz.

– Ona się wstydzi – znów zabrał za nią głos Henryk.

Jak większość dziewcząt w jej wieku – pomyślała.

– Wiesz, czego uczę moich panien dworskich, Katrino? By patrzyły na mnie, tak jak ja patrzę na nie, gdy do siebie mówimy. Lubię widzieć oczy ludzi, z którymi rozmawiam.

Katrina nieśmiało uniosła twarz. Miała okrągłą, niemal pulchną buzię, co przy szczuplutkiej sylwetce nadawało jej dziecinnego, uroczego wyglądu. Jasna cera, drobne usta, wystający podbródek, włosy w kolorze kory. I spłoszone, jasnoniebieskie oczy, które nie były oczami Henryka z Lipy.

– Tak lepiej – uśmiechnęła się do niej Rikissa. – To dobry początek, Katrino. Widzę miłą, uroczą dziewczynę, którą z przyjemnością wezmę na swój dwór. Wracajmy. Słyszycie burzę?

– Nie – zaprzeczył Henryk.

– Tak, idzie ku nam z zachodu – potwierdziła Katrina.

Może wychowała się na wsi? – pomyślała Rikissa. – Nie zna dworu i przeszkadza jej piękny strój, ale ma ucho czułe na naturę.

– Chodźmy do zamku. Poznasz Kalinę, która jest piastunką mej córki, a także Katkę, Marketę, Trinę i Gizelę. To nie są damy dworu, to służki, ale kocham je i traktuję jak rodzinę. I poznasz moją córkę Agnieszkę. Widziałaś kiedyś króla Václava II, Katrino?

– Nigdy, pani – odpowiedziała dziewczyna, niemal biegnąc za nią i potykając się niestety o własną suknię.

– Gdy spojrzysz na złote włosy mojej córki i na jej piękną buzię, będziesz mogła sobie wyobrazić dawnego króla. Dziewczynka podobna do niego jak dwie krople wody.

– Jak ja do mojej matki! – wyrwało się Katrinie.

Tak sądziłam – pomyślała Rikissa.

– Jak jej na imię? – spytała.

– Scholastyka, pani.

– Nie będziesz tęskniła za nią u mnie, w Hradcu?

– Nie wiem, pani – odpowiedziała szybko.

– Ach, więc to zależy, jak dobrze się będziesz bawiła! – zaśmiała się Rikissa, choć wcale jej to nie śmieszyło. – Jesteśmy na miejscu. Trinko! – zawołała kręcącą się przed wejściem dziewczynę. – Zajmij się panną Katriną. Henryku, wejdź i spocznij. Ja pójdę do siebie przeczytać list od waszego ojca.

Nie widziała błyskawicy, ale słyszała pierwsze grzmoty, wchodząc do swej komnaty. Marketa przeżegnała się i szybko zapaliła świece, stawiając je przy pulpicie.

– Zamknę okno – powiedziała, a Rikissa skinęła ręką, prosząc, by zostawiła ją samą.

Przysłał do mnie dzisiaj syna i córkę – pomyślała gwałtownie. – Chłopaka, który ma osiemnaście lat, szesnastoletnią dziewczynę. Ja sama mam ledwie dwadzieścia. Co chciał mi przez to powiedzieć? Że jestem w wieku jego dzieci? Że mógłby być mym ojcem i prowadzić mnie za rękę przez za trudny dla mnie świat walki o władzę? W co tym razem gra wielki podkomorzy z Lipy? Uwięził króla, trzyma go pod kluczem. Zachowuje się jak ten, co królów wzywa i odwołuje. Czego chce ode mnie? Czy ta niewinna, wystraszona Katrina ma być jego okiem i uchem na mym dworze? Kazał jej sprawdzać, z kim się widuję, z kim rozmawiam i o czym?

Złamała pieczęć z herbem pana z Lipy. Przebiegła wzrokiem zamaszyste, kanciaste pismo.

„Możemy wezwać na tron młodego Luksemburczyka. Ma czternaście lat. Czy zechciałabyś go poślubić i znów zasiąść na praskim tronie?”

Za oknem niebo rozdarła błyskawica. Usłyszała huk grzmotu.

Gdyby Henryk z Lipy miał odwagę osobiście ją o to spytać, ona byłaby tym grzmotem, błyskawicą i burzą.

Po raz pierwszy w życiu naprawdę poczuła gniew. Wypełnił ją od czoła do czubków palców.

A niech cię, Lipski! – pomyślała gwałtownie. – Jak śmiesz! Dlatego pomogłeś wrócić mi do Czech? Znów, na twą prośbę, mam zapłacić własnym ciałem za spełnienie twoich politycznych ambicji?

Wyjęła pergamin i odpisała mu bez zastanowienia, na jednym tchu.

„Nie. Już nigdy w życiu nie będę niczyją żoną. Jestem królową na tronie, czy bez niego, bo nikt mi moich dwóch koron nie odbierze. Sakramentu nie można cofnąć”.

Wylała czerwony wosk i odcisnęła w nim swą majestatyczną pieczęć. Napis na otoku był porażająco wyraźny. S. ELIZABET DEI GRACIA BOEMIE ET POLONIE BIS REGINE.

Odczytała go na głos, przekrzykując nawałnicę, która rozpętała się za oknami:

– Pieczęć Elżbiety, z łaski Bożej dwukrotnej królowej Czech i Polski.

– Amen – dokończył Michał Zaremba, wpadając jak piorun do jej komnaty.