Niewidzialna korona - Elżbieta Cherezińska

WŁADYSŁAW był Rzymem przerażony, porażony i zniesmaczony, odkąd tylko wjechali na przedmieścia wiecznego miasta. Tak, arcybiskup Świnka kazał mu odbyć pokutę i to on powiedział o Roku Jubileuszowym, tysiąc trzechsetnym od narodzin Pana; że bullą papieża
Bonifacego, kto nawiedzi Rzym, ten doświadczy odpustu zupełnego, zastrzeżonego dotąd wyłącznie dla rycerzy walczących w krucjatach. To było na osobności, w ostatniej chwili przed wyjazdem Władka. Spojrzał mu w oczy tak, jak tylko Jakub II potrafi ; tak, że przenicował mu duszę na wskroś, do ostatniego włókna; spopielił i jednocześnie wyciągnął ku niemu rękę, wydobywając go z ognia piekielnego wyrzutów sumienia, mówiąc: „Trzeba być wyjątkowym szczęściarzem, mój książę, by papież Rok Jubileuszowy po raz pierwszy w historii ustanowił właśnie wtedy, gdy ty tak bardzo potrzebujesz odkupienia i Łaski Bożej”. I Władek chwycił się nadziei na tę łaskę jak tonący. I przybył ze swą trzydziestką banitów aż tu, do stolicy Piotrowej. I poczuł, że niczym była podróż i jej znoje; niczym mozół setek mil drogi wobec tego, jaki czyściec mu zgotował Rzym. Owszem, arcybiskup wspomniał, iż Rzym zapewne zaroi się od pielgrzymów, ale na Boga, chyba nie miał na myśli aż tylu! Z trudem torowali sobie drogę w płynącym w wielu kierunkach ludzkim potoku.
Już obrzeża miasta powinny dać im do myślenia; te koczowiska naprędce i byle jak skleconych namiotów, osłów, mułów i koni wyskubujących rzadkie kępki trawy. Namioty i płachetki pielgrzymów zaznaczone sękatymi kijami z muszlą świętego Jakuba, sąsiadowały
z namiotami nierządnic, a nawet barłogami dziwek. Pomiędzy nimi biegały głodne psy i półnagie brudne dzieci. Im głębiej w stronę serca miasta, tym było ciaśniej i gorzej. Wąskie uliczki pełne nieczystości, zaduch unoszący się nad nimi i stojący w pozbawionym wiatru upalnym powietrzu. Gołębie, które zawsze zdawały się Władkowi niemal świętymi ptakami, tu żerowały wprost w rynsztokach. Nie mógł odróżnić kobiet lekkich obyczajów od dam, bo jedne i drugie miały jednako strojne suknie i zamiast przyzwoitych nałęczek, rańtuchów
i innych chust nosiły na włosach materie tak przejrzyste, że widać było i barwę włosów, i upięcie. Niektóre używały maleńkich koronkowych, krzykliwie kolorowych wachlarzy, za którymi to kryły twarze, to znienacka je pokazywały. W paskudnie wąskich uliczkach, gdzie Rulka co kawałek stawała pośrodku tłumu i dawała jasno znać, że nie pójdzie dalej, co rusz jeszcze zatrzymywano ich, torując drogę lektyce jakiegoś Orsiniego czy Colonny. Szukali gospody, lecz każda kolejna okazywała się przepełniona, a właściciel nie chciał przyjmować gości nawet na nocleg w stajni. Władysław miał już dość Rzymu, jubileuszu i swojej dziecinnej nadziei odkupienia. Pawełek Ogończyk pocieszał:
— Jeszcze kawałek, książę, może ta za rogiem?
Ligaszcz, syn Chebdy, ten, który znał najwięcej języków, wchodził do każdej po kolei i buńczucznie krzyczał:
— Nocleg dla jego wysokości księcia kujawskiego Władysława Pierwszego! — licząc na to, że splendor tytułu zadziała na właścicieli i nie będą pytać o dukaty. Ale najgrzeczniejsi odpowiadali:
— Szlachetny panie, nawet dla króla miejsca już nie mamy.
Mniej uprzejmi mówili:
— Książąt upychaliśmy na stryszku, pomiędzy naszymi damami, ale się zarwał w zeszłym miesiącu. A zwykłe chamy krzyczały:
— Poszli stąd!
Ligaszcz nie tłumaczył wszystkiego księciu, tylko to o królach, na pociechę, ale nie musiał. Władysław kojarzył piekielny tłok i gest zamkniętej pięści rozumiał aż nazbyt wyraźnie.
Więc przejechałem pół świata, by tu mi zwykły karczmarz pokazał, ile jestem wart? — myślał ponuro. Zatrzymali się na chwilę na niewielkim placyku, przy studni. I wtedy zdarzył się cud. Usłyszeli radosny krzyk:
— Książę Władysław? Mój Boże! Książę…
Biegł ku nim szczupły człowieczek w habicie, z krzywo wygoloną tonsurą, która wyglądała jak czapka przekrzywiona na bakier.
— Jestem Mirosław, diakon, wysłannik arcybiskupa Świnki — przedstawił się.
— Do mnie? — z nadzieją zapytał Władysław i w duszy zagrały mu trąby złote, że oto los się odmienił i wzywają go do kraju, na tron…
— Nie, do kurii rzymskiej. Sprawy arcybiskupa załatwiam. A książę na pielgrzymkę? Piękny cel, szczytny. Mówią, że dwadzieścia tysięcy ludzi przybywa. Codziennie!
— Zauważyłem — ponuro odpowiedział rozczarowany Władek.
— Gospody nie możemy znaleźć.
Mirosław ucieszył się, jakby to było coś radosnego.
— To ja pomogę! No, nie będą to książęce progi, ot, schronienie ubogich urzędników w dawnym pałacu kardynała di Fresco. Poprowadzę, proszę, proszę za mną, to niedaleko. Wygód wielkich tam nie ma, komnat osobnych też nie, ale kąt czysty, łóżko, miska z wodą.
Dzisiaj, jak na Rzym, to niemal luksusy. Papież chyba nie przewidział, że w ludzkości jest taka zachłanność na odkupienie duszy; mawia się po cichu na ten istny rój pielgrzymów „najazd barbarzyńców” — zachichotał jak panienka i natychmiast się poprawił: — I tak wszystkie drogi prowadzą do bazyliki Świętego Jana na Lateranie. Jeśli książę będzie sobie życzył, chętnie poprowadzę.
Diakon Mirosław gadał przez całą drogę do pałacu, Władek nie słuchał, co mówi, lecz z jakąś przyjemnością wsłuchiwał się w dźwięk polskiej mowy płynącej wąskim strumyczkiem pomiędzy tą powodzią głosów wypełniających uliczki. Zawiódł ich do miejsca, które wyglądało jak wnętrze olbrzymiej studni. Obszerny, zaniedbany podwórzec otoczonym z czterech stron szarymi ścianami wysokich budynków. O ile od zewnątrz fasadę
zdobił roślinny ornament, o tyle wewnątrz była prosta, przecięta jedynie ścianą ażurowych krużganków. Pomiędzy zniszczonym brukiem rosły kępki trawy, ale Rulka nie chciała ich tknąć, przeczucie klaczy okazało się słuszne, jeden z budynków, nie odbiegający wyglądem
ścian od trzech pozostałych, okazał się przestronną stajnią. Konie już miały nocleg; jego ludzie musieli się zadowolić po części miejscem przy nich, w stajni, a kilku udało się upchnąć w mieszkaniu dla służby. Po wąskich i ciemnych schodach Mirosław poprowadził Władka
i Pawełka na górę.
— To tutaj — oznajmił radośnie, pokazując księciu coś w rodzaju drewnianego łóżka przykrytego szarym kocem, ustawionego w szeregu innych dwunastu niemal identycznych. — Zaraz sługa przyniesie jakąś przesłonę, bo powiedziałem, jak znamienitego gościa będziemy mieli na noc. Liczę, że raz-dwa się rozniesie po Rzymie! Teraz wszyscy mieszkańcy są w pracy, czyli biegają wokół swych spraw i tutejszej kurii, ale wieczorem radzę się poznajomić. Po prawej księcia stronie nocuje Francuz, Filip de Crois, zaufany sługa biskupa Comminges, Bertranda d’Agoult. A po lewej Italczyk na służbie generała
zakonu dominikanów, słynnego z pobożności Niccolo Boccassiniego. Nie chcieli zająć łóżek obok siebie, tak duża różnica zdań dzieli ich mocodawców! — zachichotał Mirosław, jakby to był najprzedniejszy dowcip. — Będą zachwyceni, że między nimi spocznie książę! Och tak, dobrze żyć z dzisiejszymi przeciwnikami to być ustawionym na jutro, nieprawdaż, panie? Świat wielkiej polityki sprowadza się do jednego, gdzie dwóch się bije, tam trzeci zawsze korzysta! O czym to ja mówiłem? Ano tak, że liczę, iż rozniesie się po całym Rzymie. Papież Bonifacy nienawidzi Albrechta Habsburga. Na sam dźwięk jego imienia ponoć miota obelgi. To szansa dla twojej sprawy, książę! Niczym to wolne łóżko!… Życzy sobie książę, bym zaprowadził do bazyliki Świętego Jana na Lateranie?
Władysław sobie nie życzył. Z ust Mirosława wypływał potok słów, z rynsztoków rzeka nieczystości, a ulicami rwał w dwie strony strumień pielgrzymów. Jedyne, czego sobie życzył, to uciec stąd do jakiegoś lasu. Ogończyk, który znał go lepiej, niż się Władkowi wydawało, szepnął karcąco:
— Nic z tego, mój książę. Przybyliśmy do Rzymu i musimy ten Rzym znieść. A ostatnie polowanie skończyło się, sam wiesz jak. Więc lepiej chodźmy do tego Świętego Jana i miejmy to z głowy. Skoro papież ogłosił odpust, to odpust się nam należy.
Na ulicy znów dopadł ich upał, jakby rzymskie słońce nie znało pór dnia. Ligaszcz szybko ustalił kierunek, a potem wystarczyło dać się nieść tłumowi. Ludzie, którzy w drodze do bazyliki śmiali się, żartowali, kłócili, dłubali w zębach, drapali po kaftanach na przepoconych
plecach, z chwilą wejścia w cień gigantycznych półkolumn wieszczących drzwi świątyni nagle milkli. Przy wrotach stały potężne skarbony i nie można było wejść do wnętrza, nie wrzucając w nie przymusowej ofiary. Ofiary pierwszej. Bo, jak się po chwili okazało,
co kawałek dalej stały nie mniejsze skrzynie i przy nich straż papieska pod ostrą bronią. Gdy tylko przedostali się przez trzy kolejne skarbony, Władek poczuł, iż stąpa po czymś niesłychanie gładkim. Pod nogami miał najpiękniejszą posadzkę, po jakiej w życiu chodził.
Ciemnozłote prostokąty ramowane brunatnym tłem zaprowadziły go wprost do absydy wyłożonej w całości złotymi listkami. Dech mu zaparło. Złoto odbite od złota świeciło złotem. Od nawy głównej oddzielały go cztery kolumny ze złocistego marmuru i jeszcze cztery
w zieleni, jak słupy drzew na granicy lata i jesieni na Kujawach, gdy kończy się babie lato, a zaczyna jesień. Słodki chór śpiewem otwierał mszę odprawianą przy centralnie ustawionym ołtarzu, niewielkim jak na tę niewiarygodnie dużą przestrzeń. Stał ściśnięty. W jego plecy
wbijał się Jałbrzyk, syn kasztelana z Osięcin. W prawy bok Ligaszcz. Nielubiec i Bolebor niemal leżeli na nim z lewej strony pchani przez napierający tłum. On sam wciskał nos w plecy jakiejś niewiasty, która sądząc po zapachu, w podróży musiała być bardzo długo. Gdzieś ponad jego głową przepływał anielski śpiew chóru, ale z coraz większym
trudem przychodziło mu go podziwiać; dusił się. Klęknięcie na podniesienie wymagało sprawności. Z Ligaszczem i Nielubcem wstawali „na raz”, klękali „na dwa”, inaczej nie szło. Ktoś próbował w uniesieniu rwać na sobie szaty, ale nie miał miejsca i tylko poturbował stojących najbliżej. Słyszał rozdzierające szlochy nawróconych. Widział tych, których lica płonęły ogniem skruchy, i tych, co bezgłośnym płaczem witali odpust grzechów. Raz po raz coś w rodzaju świętego uśmiechu wykwitało na niektórych twarzach. On sam modlił się o jedno:
— Boże Wszechmogący, daj mi ujść z Rzymu żywym.
Nie mógł przystąpić do sakramentu komunii świętej, bo nie zdążył iść do spowiedzi, a przecież to nie byle co, to miała być spowiedź jego życia! Na samą myśl, że musiałby ją odbyć w asyście tej nieprzebranej ciżby ludzkiej, złapał go za gardło jeszcze większy ścisk. Ale już nadszedł czas Eucharystii, schodzący od ołtarzy schodami księża, ze złotymi kielichami w dłoni, wzbudzili poruszenie zgromadzonych tak gwałtowne, jakby szli nie z Ciałem Chrystusa, lecz z chlebem do wygłodniałej armii, co miesiąc nic w ustach nie miała. Tłum porwał jego i towarzyszy i pociągnął za sobą, czy tego chcieli, czy nie. I wtedy
Wojtek Leszczyc wykazał się nadzwyczajną odwagą. Krzyknął ponad głowami wiernych:
— Chwyćcie się za ręce!
I pociągnął Zdzierada, który był najbliżej niego, z taką siłą, że ruszył ich wszystkich trzydziestu pod prąd pielgrzymiego wiru. Przedzierali się jego środkiem, łapiąc oddech z największym trudem, raz po raz zderzając się czołowo z jakąś rozmodloną, a jednak wściekle nieprzychylną twarzą, narażając na ciosy, kopniaki w piszczele i bolesne
zgniecenia palców. Młody Leszczyc nie dawał za wygraną. Był jak sternik na rzuconym w sztorm okręcie. I pod jego komendą przedarli się na powietrze, nie puszczając swych rąk, zbiegli z tych pięknych laterańskich schodów i wypłynęli na wolność. Władysław bez wahania
zanurzył głowę w fontannie. Otrzepał się jak zwierzę.
— Leszczycu, do mnie! — krzyknął uszczęśliwiony. — Nie jesteś Wojtuś. Jesteś Wojciech.
Chłopiec śmiał się oczami, policzkami czerwonymi od wysiłku.
— Mogę księcia wyprowadzić jeszcze z jakiejś bazyliki, jeśli zasłużyć tym sobie mogę na Woja!
— Zasłużyłeś na zimne piwo. Proś Ligaszcza, by dowiedział się, gdzie je dają.
— Piwo to i ja znajdę — obraził się Pawełek. — Za mną, proszę!
Zamiast piwa było wino, ciepłe i cierpkie, sprzedawane wprost z beczki po drugiej stronie fontanny w miejscu, co gdyby miało ściany, byłoby gospodą. Trzej bracia Doliwowie, Bolebor, Zdzierad i Nielubiec, nie przejmując się tym, co krzyczą Italczycy, bo ich nie rozumieli, wysadzili z dwóch ław poprzednich gości i zrobili miejsce dla księcia.
— Bardzo piękna ta bazylika — pochwalił Ogończyk, pociągając łyk — i dużo lepiej wygląda z daleka.
— Myślę tak samo jak pan Ogon — odezwał się za plecami Władka skrzekliwy głos.
— Grunhagen? Co ty tu, u diabła, robisz?! Jak mnie znalazłeś w Rzymie?
Zielonooki niski rycerz przepchał się do księcia i usiadł przy nim.
— Przyjechałem po odpust i zbawienie duszy. Za stary jestem na krucjaty, więc został mi tylko Rzym i ten wielki jubel. — Popił wina i splunął. — Choć, przyznaję, że się przeliczyłem. Sądziłem, że pielgrzymowanie jest nieco łatwiejsze. Gdybym wymodlił sobie odpuszczenie
bólu w krzyżu, to kolejne grzechy będę odpokutowywał jednak na jakiejś wyprawie!
Widok Grunhagena zaskoczył Władka. Poprzednio mały rycerz był z nim w lesie pod Klęką. Niczym podczaszy podawał wino zachłannemu bękartowi Przemyślidów. Czy wtedy, w dniu klęski, pomyślał, że następne wino będzie z nim pił w Rzymie?
Usłyszał wysoki, drażniący dźwięk piszczałek.
— Co to? — spytał Grunhagena.
— Kolejne widowisko. Siedzę tu od południa, więc widziałem jedno o Salome, Herodzie i głowie Jana Chrzciciela, drugie o rybakach w takiej niby łódce, ale sieci mieli prawdziwe, łapali w nie wiernych. Czekam na jakieś o weselu w Kanie Galilejskiej — zarechotał
— bo mam nadzieję, że będą darmo dawać wina. Chociaż nie, to o Salome było niezłe. Tancerka miała piersi jak jabłuszka. Na miejscu Heroda też bym Janowi głowę odciął dla takich piersi, więc nie wiem, czy dobrze mnie ewangelizowano.
Tłum rozstępował się, robiąc miejsce grajkom prowadzącym dziwaczny orszak. Na jego czele kroczył ubrany w złotą zbroję rycerz, za nim mężczyzna przebrany za kobietę, sądząc po rozpuszczonych włosach, wianku i białej koszuli, zapewne dziewicę. Na końcu zaś
karzełek prowadził osła.
Grunhagen i Władek wymienili się spojrzeniami niemal błyskawicznie. Jeden i drugi wzruszyli ramionami i z powrotem odwrócili ku osłowi. Grzbiet miał obleczony w zielony płaszcz wyobrażający smocze łuski. Na łbie, pomiędzy uszami przywiązano mu coś, co udawać miało paszczę. Gdy karzełek pociągał za sznur, osioł kwiczał, paszcza otwierała się i spomiędzy oślich uszu wyskakiwał długi, wściekle czerwony język. Tłum pielgrzymów rozstąpił się półkoliście, robiąc miejsce. Piszczałki wydobywały z siebie przeraźliwie
wysokie tony, męska dziewica piszczała i mdlała, smok-osioł kwiczał i ciągniony przez karła próbował dotknąć jej czerwonym jęzorem, a złoty rycerz raz po raz dźgał go włócznią w lędźwie. W końcu ku uciesze gawiedzi osioł uniósł ogon i wypadło z niego najzwyklejsze
łajno.
— I w ten sposób jedyna prawdziwa rzecz w tym widowisku to gówno — skwitował Władek.
A Grunhagen, pociągając łyk wina, podsumował:
— Przypowieść o tym, dlaczego kobiety powinny się golić. Jak rycerz widzi brodate dziewice, to woli osły. A osioł na końcu i tak zawsze się zesra ze strachu.
— Święty Michał chyba miota w niebiosach gromy, jak widzi taką wersję swej historii. — Pokręcił z niesmakiem głową Zdzierad.
— Sądzisz, że archanioł Michał się rozpoznał? — zarechotał Jałbrzyk.
— Książę! — ostrzegł Ogończyk. — Biegnie nasz wybawca w tonsurze na bakier!
— Ach! Tu jesteście! Szukałem was, co za szczęście! Mówiłem, że się po Rzymie rozniesie, ale nie sądziłem, że tak szybko! — Diakon Mirosław nie mógł złapać oddechu i zamilkł, sapiąc.
— Książę — szepnął w tym czasie zaniepokojony Ligaszcz — czy to dobrze, że tak wszyscy wiedzą, iż książę jest w Rzymie?
Grunhagen zmrużył zielone oczy, i gryząc słomkę, całkiem poważnie
dodał:
— W Królestwie się bardzo rozpytują o księcia. Kilku możnych panów, a pewnie i jeden złotowłosy król, wiele by dało, by księcia, za przeproszeniem, dopaść.
Władysław wzruszył ramionami.
— W Rzymie jesteśmy jak kropla w morzu! Kto nas tu znajdzie? Niech szukają, panowie w Królestwie i Václav w Czechach. Niech szukają!
Mirosław złapał oddech i triumfalnie krzyknął:
— Książę mój, tyś jest urodzonym szczęściarzem! Papież Bonifacy wyznaczył ci dzisiaj audiencję.
— Co?! — Władek nie uwierzył.
— Ano tak! Cud jubileuszowy — zachichotał diakon — aż mi dech zapiera. Chodźmy, nie ma czasu, pewnie chcesz się, książę, przebrać? — Pociągnął ich za sobą i Władysław pomyślał, że jeśli to sen, to i tak zaraz się obudzi.
— Odpoczywacie po mszy? Byliście u komunii? No, to odpust gwarantowany! Gratuluję. Za dukata można dostać to na piśmie, tylko trzeba dwa tygodnie czekać, kancelaria papieska dosłownie zawalona robotą. Sam im dzisiaj pomagałem, wypisałem dwa. Jeden dla jakiegoś
francuskiego księcia, drugi dla Sasa, na którym ciążyła klątwa rodzimego biskupa. Wszystko zdjęte! No, toście widzieli i święte martyrium, to tam, pod tym złotym baldachimem, przy głównym ołtarzu. Najświętsze relikwie Rzymu, mój ty Boże! Do grobu schodziliście? Pewnie, że tak, jakżeby inaczej, być u Jana na Lateranie, a nie zejść! To ten korytarz w dół, który wiedzie wprost pod ołtarz. Niebiański wynalazek, u góry trwa msza, a pielgrzymi, nie zakłócając jej, mogą dotknąć świętych krypt. Sam Konstantyn poświęcił świątynię ex voto suscepto! A ołtarz w głównej części transeptu to tak zwany ołtarz papieski… Jesteśmy
na miejscu! Czekam tu, na dole, aż książę się przebierze.
To nie była audiencja w takim znaczeniu, w jakim ją rozumiał Władysław, ale w Rzymie już niewiele go mogło zaskoczyć. Swoich ludzi zostawił na dole, towarzyszył mu Mirosław, który miał pełnić rolę tłumacza Papieski pokojowiec poprowadził ich najpierw marmurowymi
schodami pałacu laterańskiego, potem przez labirynt krużganków i korytarzy. Władysław po drodze łowił wzrokiem wejścia do niezliczonych sal, auli, kaplic i Bóg wie czego jeszcze, a Mirosław z wypiekami na twarzy szepnął mu do ucha:
— Idziemy do prywatnych pokoi…
W końcu pokojowiec przekazał ich odźwiernemu a ten otworzył drzwi i z ukłonem wpuścił. Bonifacy VIII, Ojciec Święty, leżał w samej tylko cieniuśkiej koszuli na stole. Na brzuchu. Głowę miał wspartą na złotej poduszce, a sługa masował mu plecy. Gdy weszli, ciekawie uniósł głowę i bezceremonialnie zmierzył Władka wzrokiem od stóp do głów. A potem szepnął coś po włosku i wyciągnął rękę do sługi, by ten pomógł mu się unieść. Dwóch innych
okryło jego ramiona miękkim, zielonym płaszczem i zsadzili Bonifacego ze stołu. Wsunął bose stopy w białe, haftowane złotą nicią buty podane na klęczkach przez służącego. I dając im znak, by poszli za nim, poczłapał do wyściełanego fotela. Zasiadł. Nadal był
w samej koszuli, tyle że osłoniętej płaszczem.
— Chcesz całować mnie w rękę? — powiedział rozleniwionym tonem. — Nie mam pierścienia, palce mi puchną od upału.
— Jak sobie Wasza Świątobliwość życzy — odpowiedział przy pomocy Mirosława.
— Nie bardzo. Jestem po kąpieli. — Znów prześwidrował go wzrokiem, oczami niczym dwa czarne węgielki. — Więc jednak nie jesteś karłem, tylko czymś pomiędzy! — Klepnął się w kolano, a diakon przetłumaczył to cicho. Bonifacy sprawiał wrażenie rozczarowanego.
— Chciałem myśleć, że odwiedzi mnie książę karzeł, który utarł nos zarozumialcowi Václavowi Przemyślidzie. A ty wyglądasz jak… — zawahał się i Mirosław także — …jak mały łobuz, jak chłopiec z twarzą zbója, ale bez wątpienia mężczyzny.
Władysław poczuł, jak gorąco uderza mu do twarzy.
— Mam się czuć winny, że nie jestem prawdziwym karłem?! Że nie ubawiłem oczu Waszej Świątobliwości swym pociesznym albo pokracznym widokiem?!
Mirosław zawahał się, ale Bonifacy, widząc wściekłość gościa, kazał sobie tłumaczyć dokładnie. Gdy usłyszał, prychnął.
— Mam w Rzymie tańczących karzełków i karlice kurtyzany! Nie jestem upragniony dziwaczności. Nie bawią mnie również niepokorni władcy, bo dość mam z nimi kłopotów. A twojemu przeciwnikowi, Václavowi, odmówiłem prawa do polskiej korony, wiesz dlaczego?
Bo nienawidzę jego szwagra Albrechta Habsburga. To prostak, któremu się zdaje, że tytuł cesarski można kupić, tak jak wraz z Václavem kupili głosy arcybiskupów elektorów. Nie daruję im tego, że wyrwali ich spod mojej władzy! — Bonifacy uniósł się w gniewie i zaczął
walić pięścią w oparcie fotela. — I jeszcze teraz, aby mnie zirytować, ożenił swego kaprawego syna Rudolfa z córką mego największego wroga, króla Francji Filipa! A niech to szlag! — Płaszcz zsunął mu się z ramion, lecz słudzy natychmiast go poprawili. Wzruszył ramionami, wydął pogardliwie usta i syknął: — Poza tym Habsburg ma nos zgnieciony jak stary pantofel. A nie wiem, czy wiesz, mój ty Mały Książę, że ja nienawidzę brzydkich ludzi.
— Czy powinienem coś odpowiedzieć? — spytał Władek Mirosława.
— Nie sądzę — szepnął diakon.
— Co tam szepczecie? Książę chce mi znów coś powiedzieć? — dopytywał Bonifacy. — To mu wytłumacz, że jeśli o niego chodzi, nie startuje w tej gonitwie w turnieju. — Papież roześmiał się tak głośno, że aż mu zabulgotało w płucach. — Dla mnie książę Władysław
jest tak brzydki, w swym łotrowskim uroku tak zacięty, że aż piękny! Może jest hybrydą chłopca i starca? Kto wie, starożytność znała takie przypadki. — Wyciągnął rękę, w którą sługa włożył kielich z winem.
— Powiedz mu, diakonie, że królów takich jak Albrecht Habsburg to ja mam na pęczki! A Małego Księcia jak on tylko jednego. — Bonifacy pociągnął łyk wina i oblizał wargi. — Nie dałem Václavowi korony Władysława, nie widząc księcia. Teraz, kiedy go poznałem, tym bardziej odmówiłbym Przemyślidzie. Oczywiście wiem, że czeski król drugi raz nie poprosi mnie o zgodę, weźmie waszą koronę siłą. Ale będzie musiał przyjść w łaskę w innej sprawie i wtedy się z nim policzę. Będę odmawiał Václavowi wszystkiego, bo do końca swych dni
zapamiętam tego księcia.
— Dziękuję — odpowiedział Władysław, a Bonifacy zaśmiał się znów.
— Nie dziękuj, bo po pierwsze, robię to, by zaspokoić własną ambicję. A po drugie, słabo wypadasz w dziękowaniu. Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent, książę. — Kiwnął dłonią na pokojowca i powiedział do niego coś, od czego Mirosław jęknął. Sługa podał Bonifacemu małą księgę o brudnych, wytartych okładkach. Wyglądała nieszczególnie, a mimo to papież wstał, nim wziął ją do ręki. Ucałował.
— Ewangeliarz, który należał do świętego Wojciecha Adalberta. A potem do Brunona z Kwerfurtu — powiedział zupełnie poważnie Bonifacy i wyciągnął rękę z księgą do Władysława. — Święty Wojciech miał ją ze sobą na misji, miał i przy swej męczeńskiej śmierci. Wasz król odzyskał Ewangeliarz od pogan, którzy go zabili, tak zresztą, jak wykupił ciało świętego. Potem dał księgę Brunonowi z Kwerfurtu, a ten odesłał Ewangeliarz do Rzymu, gdy trwało poszukiwanie wszelkich relikwii i pamiątek wojciechowych.
Władek przyklęknął na jedno kolano, gdy odbierał księgę. Poczuł pod palcami szorstką, wytartą okładkę. Te plamy, czy to krew męczennika?
Widział w życiu wiele ksiąg, ale wszystkie były olbrzymie, strojne i ciężkie. A ta?
— Widzisz, książę? Bóg czasami przejawia się przez to, co małe, wręcz niepozorne — powiedział Bonifacy. — My, tu na ziemi, zbyt często przywiązujemy wagę do widzialnych oznak władzy.
— A to, co prawdziwie ważne, jest niewidzialne — powiedział Władysław, gładząc palcami wytratą skórę okładki. Pomyślał o Jadwidze i dzieciach. O miłości. O tęsknocie. I o heroicznej wierze Wojciecha, który z tą księgą szedł do Dzikich, bo wierzył, że Słowo Boże jest orężem, który go obroni. Gdy Mirosław przetłumaczył słowa księcia, papież powtórzył:
— Niewidzialna prawda. Jest jeszcze coś, co niewidzialne i co mogę dać ci dzisiaj. Zbliż się.
Władek podszedł, i idąc za znakami dawanymi mu przez Mirosława, klęknął przed Bonifacym. Ten położył mu dłoń na czole i powiedział:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego zdejmuję z ciebie klątwę, a z kraju twego interdykt. Pokój Pański niech będzie z tobą. Amen.
— Już, książę — usłyszał za plecami szept Mirosława. — Możesz wstać.
Więc wstał. Przez chwilę patrzyli na siebie z Bonifacym. Papież, nie spuszczając z niego wzroku, pokiwał głową. Wtedy podszedł do niego sługa, pochylił się do ucha Ojca Świętego i szepnął coś szybko. Bonifacy uniósł rękę i skrzywił się.
— Diakonie, wyrażam zgodę, by książę odwiedził Sancta Sanctorum, najświętszą kaplicę papieską w pałacu. Sługa was poprowadzi. Rozumiem, że ty, diakonie, byłeś już w naszej domowej kaplicy?
— Nie… — wyszeptał zachwycony Mirosław — …ale znam wszystkie jej cuda… z opowiadań…
— Zatem oprowadzisz księcia. Na mnie czekają pielgrzymi. Wybaczcie. Jestem ofiarą własnego sukcesu. Rok Jubileuszowy przejdzie nie tylko do historii Kościoła, ale i do historii świata. Udowodniłem wszystkim królom, kto ma prawdziwą władzę, czyż nie tak? To ja porwałem tłumy! To do mnie co dzień ciągną dziesiątki tysięcy ludzi!
Wstał i rozłożył ramiona. Słudzy zdjęli z niego zielony płaszcz i stał tak, w koszuli, z wyciągniętymi ramionami, a jego pokojowcy ubierali go. Na oczach Władysława zamieniał się w papieża Bonifacego VIII, strojnego w śnieżnobiałe suknie, przepasanego złotem,
zwieńczonego tiarą. W zwycięzcę, który za chwilę będzie błogosławił swój lud.
Pokojowiec wyprowadził ich z prywatnych pokoi i szybkim krokiem prowadził do kaplicy. Mirosław jęczał.
— Boże, Boże! Cud za cudem! Książę, to my za chwilę staniemy przy największych relikwiach chrześcijaństwa…
Władysław niósł pod pachą księgę i czuł, iż ona jedna wystarczy mu za wszystkie relikwie. Przed drzwiami Sancta Sanctorum stali dwaj strażnicy z bronią, lecz gdy sługa szepnął im coś do ucha, otworzyli drzwi.
— Czy towarzyszyć gościom? — grzecznie spytał sługa.
— Nie — powiedział Władysław, ale diakon już zdążył głośno odpowiedzieć:
— Tak!
Papieski sługa zapewne robił to nie pierwszy raz, bo z wprawą poprowadził ich od drzwi.
— Pod naszymi stopami posadzka mistrza Kosmatego, wykonana niedawno na specjalne zamówienie papieża Mikołaja III. Różni się ona geometrycznym wzorem od rzymskiej mozaiki posadzki w prezbiterium kaplicy…
— Czy możemy do prezbiterium? — spytał diakon.
— Naturalnie.
Władek ledwie zerknął na posadzki, jego uwagę przyciągały wielkie marmurowe płyty na ścianach kaplicy i kipiące między nimi barwne freski. Rozpoznał świętych Piotra i Pawła, Stefana, Wawrzyńca, Mikołaja. Świętą Agnieszkę.
— A napis? — zapytał sługę Mirosław. — Nie mogę go dostrzec…
— Tutaj, panie — wskazał nadsłupie ponad kolumnami — za architrawem.
— Jest! Książę, spójrz! Napisano: „Nie ma świętszego miejsca na całym świecie”…
— Tak? A dlaczego? — spytał Władysław oszołomiony ferią barw i dziesiątek odcieni złota.
— Bo pod głównym ołtarzem tej kaplicy znajdują się najświętsze relikwie chrześcijaństwa. Głowy apostołów, Piotra i Pawła, relikwie samego Chrystusa Pana, Marii Panny, Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty…
— Gdzie? — Obrócił się dookoła Władysław.
Mirosław na klęczkach podszedł do ołtarza i wskazał znajdujące się pod nim drzwi z brązu.
Władek rzucił okiem na drzwi, zerknął na sługę, ten jednak przecząco pokręcił głową.
— Sam Ojciec Święty nie otwiera tych relikwiarzy — odpowiedział.
— Nigdy? — Władek pomyślał, że gdyby miał takie relikwie w Łęczycy, to chyba chciałby je nieustannie oglądać i pokazywać wiernym.
— Tylko w razie nadzwyczajnych okoliczności, książę — odparł niewzruszony sługa.
Władek wskazał na osłonięty płótnem obraz za ołtarzem.
— Dlaczego jest zasłonięty? — spytał.
— Bo bije od niego niezwykła świętość i moc — odpowiedział sługa papieski.
— To wizerunek Chrystusa, który zaczął malować święty Łukasz Ewangelista, książę — wyraźnie zgorszonym szeptem wytłumaczył mu Mirosław. — Sam święty Łukasz!… A dzieła dokończył anioł…
— I nigdy nie można go oglądać? — zdziwił się Władysław.
— Papież Stefan II obnosił obraz po Rzymie, aby obronić miasto przed inwazją Longobardów — próbował wytłumaczyć Mirosław.
— Poskutkowało?
— Tak.
— Raz do roku obraz jest wynoszony z kaplicy w wielkiej procesji z Lateranu poprzez Forum Romanum do Santa Maria Maggiore — włączył się sługa. — Jeżeli książę raczy zostać do święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, będzie miał okazję ujrzenia obrazu
bez zasłony.
Władysław przyklęknął przed ołtarzem, tym ołtarzem, pod którym miały spoczywać te wszystkie przenajświętsze relikwie. Przeżegnał się, wstał i mocniej przycisnął do siebie Ewangeliarz.
— Na nas już czas — oświadczył i choć Mirosław najwyraźniej nie miał zamiaru wychodzić z „najświętszego miejsca na całej ziemi”, musiał ruszyć za księciem. Gdy wyszli z pałacu, znów wchłonął ich rzymski tłum. Ciżba ciągnąca pod papieski pałac. Widział łkające kurtyzany, wyciągające upierścienione dłonie do białej sylwetki Bonifacego w oknie. Widział
rycerzy klękających przed nim, bogatych kupców modlących się w uniesieniu i zwykłych, śmierdzących trudem drogi pielgrzymów, błagalnie dopraszających się błogosławieństwa. A pomiędzy nimi chłopców odcinających nożykami sakiewki, małe dziewczynki zdejmujące
pierścienie z rąk bogaczy rozmodlonych i psy wyrywające z pielgrzymich toreb ostatni kawał słoniny.
Władysław nagle poczuł się jak człowiek pozbawiony skóry; jakby odbierał wszystko nazbyt mocno, zmysłami, bez kontaktu z rozumem.
— Mirosławie — zapytał — czy jest w Rzymie kościół, w którym nie ma dzisiaj tłumów?
Diakon pomyślał chwilę i radośnie wykrzyknął:
— Basilica di Santo Stefano Rotondo! To na wzgórzu, chodźmy, książę!
Gdy Władysław zobaczył szarą i prostą bryłę, pozbawioną złotych ozdób, zrozumiał, dlaczego jest tu pusto. Okrągła świątynia wsparta na kamiennych fi larach wyglądała ponuro. W niczym nie przypominała majestatu, dostojeństwa i blichtru Lateranu.
— To jeden z najstarszych kościołów w Rzymie, mój książę. Odwzorowano w nim świątynię Grobu Pańskiego w Jerozolimie. Pierwszy męczennik, święty Stefan uczy nas, by wybaczać swym prześladowcom…
— Chciałbym wejść sam — powiedział do niego Władysław.
— Jak sobie życzysz, panie.
Chłodny półmrok wnętrza po upalnym tłoku uliczek był czymś zupełnie nieoczywistym. Władek stał w smudze światła z wciąż otwartych za jego plecami drzwi kościoła. Przyzwyczajał wzrok do mroku. Zrobił kilka kroków w przód, uniósł głowę. Wewnętrzne mury rotundy były złożone z łuków wypełnionych nieczytelnymi malowidłami. W środku jasne kolumny kreśliły smukłą linią drugie koło. Okrąg w okręgu. W jego wnętrzu stał niewielki, pozbawiony jakichkolwiek ozdób kamienny ołtarz. Na nim wiązka kwiatów rumianku. Ruszył
wzdłuż murów, jak pielgrzym, który chce obejść wyznaczony mu krąg, nim wstąpi w krąg drugi. Nie usłyszał zamykających się drzwi; po prostu smuga światła zniknęła. Wtedy dopiero dostrzegł, iż kościół doświetlają okna ułożone wysoko, wokół całej rotundy, niczym trzeci z jej kręgów. W plamach światła śledził kolejne sceny z życia świętego Stefana.
Przemawia do tłumu. Nie słuchają go. Tłum odwraca się tyłem do świętego. Szedł dalej z zapartym tchem i słyszał własne kroki. Tłum z kamieniami w rękach napiera na Stefana. Kamieniują go. On wznosi ramiona ku niebiosom i błogosławi swych wrogów. Przed tym
malowidłem stanął. Wpatrywał się w nie. Błogosławi tych, którzy niesłusznie go…
— Wszyscy jesteście ochrzczeni, a żaden nie potrafi zrozumieć Stefana. — Usłyszał za plecami starczy głos, mówiący po węgiersku.
Odwrócił się. Stał za nim zgarbiony mnich z przepaską na oku.
— Kim jesteś? — spytał Władysław.
— Jednookim strażnikiem. Gdyby tu były złote kielichy i oprawne w klejnoty mszały, byłbym zupełnie bezużyteczny. Ale jako stróż fresków się sprawdzam.
— Jesteś Węgrem? Co tu robisz?
— Rzym jest stolicą świata. Skoro ty, Władysławie, przybyłeś aż z Polski, to czemu się dziwisz, że jestem tu ja?
— Skąd wiesz, kim jestem? — poczuł niepokój Władysław.
— Rzym to miasto, w którym plotki krążą szybciej, niż płynie woda w Tybrze.
— Diakon Mirosław?
— Nie znam dzisiejszych diakonów, tak jak nie interesują mnie obecni kardynałowie. Wolę służyć temu, co wieczne. Uklęknij, proszę.
Władysław posłuchał.
— Dotknij posadzki tu, przed wizerunkiem sceny męczenia Stefana.
Pod palcami poczuł kamień tak gładki, jak skóra niemowlęcia. Spojrzał na mnicha zdumiony.
— Tysiące pielgrzymów gładziły kolanami to miejsce.
Poczuł zawstydzenie, on po prostu szedł wzdłuż murów świątyni i nie przyszło mu do głowy, by uklęknąć.
— A teraz chodź za mną — powiedział jednooki i nie czekając na Władysława, ruszył, stukając w posadzkę kosturem. Książę zdał sobie sprawę, że słyszy wyłącznie mnicha i siebie; wrota świątyni były tamą, za którą został krzykliwy Rzym.
Zatrzymał się przed kolejnym malowidłem. Stefan leżał na ziemi sam jeden. W głębi obrazu plecy jego morderców. Wokół ciała rozrzucone kamienie.
— Widok nędzy i rozpaczy. Zabójcy odchodzą, on kona, a Serafi nowie jeszcze nie przylecieli po jego duszę. Uklęknij i dotknij ziemi.
Pod palcami miał chropowaty, pełen nierówności kamień.
— Ludzie lubią kontemplować mękę — odezwał się mnich. — W cierpienie męczenników wkładają wizerunki wszystkich własnych krzywd. Ale nie potrafi ą wytrwać przy beznadziei. Wolą, niczym zabójcy Stefana, przemknąć dalej, do wizerunku niebiańskiego ukoronowania
męczeństwa, nie kłaniając się przy tym obrazie ludzkiej nędzy. Boją się, że skrzywdzony i porzucony przez ziemskie zło Stefan wyciągnie ku nim rękę i chwyci ich za ramię; pociągnie za sobą w otchłań, w której jeszcze nie widać obietnicy zbawienia i przyszłych łask. Umierający Stefan jest samotny. Tak jak samotny był Chrystus pomiędzy dwoma łotrami.
Kto tego nie zrozumie, nie powinien nazywać się chrześcijaninem, bo to znaczy, że nie ma w sobie odwagi, by odpowiedzieć, gdy Pan woła: „Pójdź za mną!”. A co, jeśli Pan zażąda ofi ary? Jeśli powie: „Daj mi to, co kochasz, tak jak ja dałem umiłowanego Syna na ofi arę za ciebie, człowieku”. Co wtedy? Jeśli chcesz, możesz przyklęknąć i przy wizerunku ukoronowania Stefana w niebie. Ale już wiesz, że znajdziesz tam posadzkę wygładzoną kolanami pielgrzymów jak jedwab.
Mnich przełożył kostur z prawej do lewej dłoni i patrząc jedynym okiem na księcia, dodał:
— Gdy przyjedziesz do swoich przyjaciół na Węgry, przekaż pozdrowienie od strażnika Stefana. A potem zażądaj wydania ci miecza króla banity.
— Wyspowiadasz mnie? — spytał Władysław.
— Ja? Tak, książę. Ale wyznaj swoje winy przed konającym Stefanem. Patrząc na jego beznadzieję, powiedz mu, coś uczynił. A grzechy odpuści ci Bóg. Ludziom musisz tylko zadośćuczynić.