JAN LUKSEMBURSKI okręcił się konno. Za nim było pusto, kilku rozproszonych na stratowanym polu, zrzuconych z koni rycerzy, rannych,którzy próbowali ściągnąć hełmy, błagając o pomoc. Albo żebrali „wody!”. O kilkadziesiąt skoków przed sobą dojrzał kłębowisko. Słabo widział, pot zalewał mu oczy i czoło, gdyby nie rozsądek, sam zrzuciłby ciężki hełm. Był zmęczony. Dzień chylił się już ku wieczorowi, słońce zniżyło się i od zachodu kłuło w oczy ostrymi promieniami. Czuł, że mają przewagę nad Habsburgami, choć Fryderyk walczył szaleńczo, świadom, że od tej bitwy zależy wszystko. „Gdzie dwóch królów się bije o tron Niemiec, tam trzeci korzysta” — z takim przekonaniem ojciec Jana przed laty stanął do wyborów i wygrał. Dzisiaj Jan walczył tak, jakby chciał być tym trzecim. Owszem, szedł w szeregu Wittelsbacha, ale gdyby ten zginął? I gdyby padł w boju Habsburg? Dzisiaj elektorowie nie mogliby zarzucić mu braku doświadczenia i młodego wieku.
Że jego marzenia to mrzonki, zrozumiał, gdy zobaczył, że król Ludwik otoczony przez osobistą kompanię trzyma się cały czas z boku bitwy, dowodząc z niewielkiego pagórka. Zaklął, owszem, ale pokonanie i wzięcie do niewoli Henryka Habsburga napełniło go znów duchem walki. Gdyby pojmał samego Fryderyka, byłby niekwestionowanym zwycięzcą tej bitwy.
Podmuch wiatru rozwiał kurz i Jan zobaczył, że nad kłębem walczących pochyla się złota chorągiew z lwem Habsburgów. To było jak spełnienie snu. Wbił ostrogi w końskie boki i ruszył. Już mógł niemal policzyć, że rycerzy habsburskich jest trzydziestu, że bronią się w kręgu, bok w bok, strzemię w strzemię. Że naciera na nich Hohenzollern z tylu samymi zbrojnymi. Już rozpoznał króla Fryderyka po złocistym hełmie, po purpurowym siodle. Miał strzaskaną tarczę i walczył zaciekle z burgrabią Norymbergi. Jana dzieliło od nich jeszcze kilkanaście końskich skoków, gdy nagle usłyszał rżenie i tętent kopyt z lewej, potem krótki okrzyk i niespodziewanie szarpnęło nim. Zdążył się odwrócić, wyjąć stopy ze strzemion, puścić konia. Zobaczył nacierającego na siebie dzikusa, Kumana bez zbroi, w samej skórze, z krótką włócznią w ręku. Ogier pod Janem przewrócił się, on spadając, pojął, że poganin barbarzyńsko dźgnął jego konia. Padł na ziemię, jęknął. On, król, rycerz, został zrzucony z siodła przez kogoś bez honoru, kogoś, kto rani zwierzę, by dobyć jeźdźca. Próbował wstać. Bolało go biodro, przetoczył się na kolana. Wokół niego z nieposkromionym wyciem wirowali kumańscy jeźdźcy.
Zabiją mnie? — przeszło mu przez głowę. — Dzicy?!
Wtem potężne ramię z toporem zrzuciło z konia jednego z dzikich. Wielki jak góra cień Plichty osłonił go. Jan zachłysnął się, patrząc na swego wybawcę. Wyglądał jak bóg wojny. Bez hełmu, z draśniętego czoła płynęła mu krew. Włosy lepiły mu się do twarzy w zaschniętych krwawych strąkach, a blachy jego napierśnika były spryskane posoką wrogów. W ręku miał topór i to na pewno nie była jego broń, wydarł go komuś.
Jan próbował wstać. Plichta zabił kolejnego jeźdźca i Połowcy dali za wygraną, uciekając z wyciem.
— Precz poszła dzicz! — krzyknął Plichta i zawył tak strasznym tryumfem, jakby sam był dzikim. — Szukajcie innych ofiar dla waszych wrażych bożków!
Janowi udało się stanąć.
— Dziękuję, Plichto! Uratowałeś mnie — zawołał i w tej samej chwili osłonił się mieczem bo galopował na niego habsburski rycerz ciągnący za uzdę rozhukanego konia bez jeźdźca. Luksemburczyk zatrzymał miecz.
— Król Jan nie może walczyć pieszo! — krzyknął jeździec, zatrzymując się w biegu. Rzucił zaskoczonemu Janowi uzdę i odsłonił przyłbicę. — Otto von Arenbach dziękuje za gościnę w Pradze!
Jan szybko wskoczył na siodło. Gdzieś obok świsnęły strzały.
— Nie zapomnę ci tego, Ottonie!
— Liczę na twą pamięć po bitwie, królu! — Otto ściszył głos i zbliżył się. — Wygrywacie. Król Fryderyk w odwrocie.
Nie czekając na odpowiedź Jana, Otto popędził konia i ruszył za Habsburgiem. Jan spojrzał za nimi. Resztki wojsk Hohenzollerna goniły chorągiew ze złotym orłem. Gnał ku nim także książę Bernard z drugiego krańca pola.
— Plichto — zawołał do rycerza. — Bierzmy się za niedobitki. W krzakach mogą się kryć tłuste kąski. — Plichto? — Jan okręcił się konno, szukając swego wybawcy. Nie mógł dostrzec wielkoluda, choć chwilę wcześniej, gdy wsiadał na konia podprowadzonego przez Arenbacha, widział go z pewnością. — Plichto? — Jan przejechał kilka kroków, wypatrując zwalistej sylwetki.
Dojrzał go po chwili. Wielki rycerz leżał na plecach. Z oczodołów sterczały mu strzały. Wyglądał upiornie.
Bohatera turniejów zabiła zwykła dzicz — pomyślał i splunął.